Zelazny Roger - Atuty Zguby - Rozdział 04

Rozdział czwarty



      Dobrze musiałem się nachodzić, żeby wrócić. Po drodze zmieniłem kostium.
      Wyjście z labiryntu przybrało formę wąskiej uliczki między dwoma brudnymi domami z cegły. Wciąż padał deszcz, a dzień przebył już drogę ku wieczorowi. Dostrzegłem mój samochód, zaparkowany po drugiej stronie ulicy, w kałuży światła rzucanego przez jedną z nie rozbitych latarni. Z żalem wspomniałem suche ubranie w bagażniku, po czym ruszyłem w kierunku tablicy Brutus Storage.
      W dyżurce na parterze płonęła niewielka lampka, rzucając nieco światła na ciemną bramę. Poczłapałem po schodach, całkowicie przemoczony i rozważnie czujny. Drzwi do mieszkania otworzyły się, gdy nacisnąłem klamkę i pchnąłem. Zapaliłem światło, wszedłem i zamknąłem drzwi na zasuwę.
      Sprawdziłem szybko. Lokal był pusty, więc zmieniłem swoją mokrą koszulę na suchą z szafy Melmana. Niestety, jego spodnie były za luźne w pasie i trochę za długie. Przełożyłem Atuty do kieszeni na piersi, żeby nie zamokły.
      Etap drugi. Zacząłem systematycznie przeszukiwać cały lokal. Po kilku minutach w szufiadzie nocnej szafki trafiłem na okultystyczny dziennik Melmana. Był równie nieporządny jak wszystko tutaj, z błędami ortograficznymi, skreśleniami i plamami od kawy i piwa. Na oko zawierał głównie notatki z lektur, pomieszane z typowo subiektywnymi przeżyciami - snami i medytacjami.
      Przerzucałem kartki szukając miejsca, gdzie spotkał swego mistrza. Znalazłem i dalej czytałem uważnie.
      Opisy były długie i dotyczyły przede wszystkim entuzjastycznych wynurzeń na temat działania Drzewa Życia, które otrzymał. Postanowiłem odłożyć lekturę na póżniej, gdy nagle dostrzegłem jakiś wiersz. Był swinburnowski w styłu i nadmiernie alegoryczny, jednak kilka wersów zwróciło moją uwagę: "nieskończone cienie Amberu, zepsuciem zdrady zakażone". Za dużo aliteracji, ale to myśl była ważna. Znowu poczułem się odsłonięty.
      Zacząłem szybciej przeszukiwać pokój. Chciałem stąd wyjść, odjechać daleko i pomyśleć. Nie natrafiłem więcej na żadne niespodzianki. Wyszedłem, zebrałem naręcze starych gazet, zaniosłem je do łazienki, rzuciłem do wanny i podpaliłem. Wychodząc otworzyłem okno. Potem odwiedziłem sanktuarium, zabrałem Drzewo Życia, wróciłem i dorzuciłem je do ogniska. Zgasiłem światło w łazience i zamknąłem za sobą drzwi. Jako krytyk sztuki jestem bardzo surowy.
      Zająłem się stosami różnych papierów na półkach z książkami. Efekty raczej mnie rozczarowały. Byłem w połowie drugiego pliku, kiedy zadzwonił telefon.
      Świat zamarł w bezruchu, i tylko moje myśli pędziły szaleńczo. To właśnie dzisiaj miałem trafić tutaj i zginąć. Istniały spore szanse, że jeśli miało się to stać, to pewnie było już po wszystkim. Czyli moźliwe, że dzwoni S, by się dowiedzieć, czy wywieszono już moje nekrologi. Rozejrzałem się i na ścianie koło drzwi sypialni zauważyłem aparat. Od razu wiedziałem, że odbiorę.
      Zwlekałem przez dwa do trzech dzwonków - dwanaście do osiemnastu sekund - by zdecydować, czy lepiej rzucić jakąś złośliwość, obrazę albo groźbę, czy może podszyć się pod Melmana i sprawdzić, czego się dowiem. Pierwsza możliwość dostarczyłaby mi sporo satysfakcji, jednak rozsądek, jak zwykle psując zabawę, nakazywał wybrać raczej tę ostatnią. Sugerował też, by ograniczyć wypowiedz do niewyraźnych monosylab, udawać rannego i oddychać chrapliwie. Podniosłem słuchawkę, gotów, by usłyszeć w końcu S i przekonać się, czy przypadkiem go nie znam.
      - Tak? - powiedziałem.
      - I co? Czy to się stało? - usłyszałem.
      Przeklęty zaimek. Głos należał do kobiety. Niewłaściwy rodzaj, ale właściwie brzmiące pytanie. No cóż, jedno trafienie na dwa to całkiem niezły wynik.
      Odetchnąłem ciężko i odpowiedziałem:
      - Tak.
      - Co z tobą?
      - Jestem ranny - wychrypiałem.
      - Coś poważnego?
      - Chyba tak. Ale... coś tu... mam. Lepiej przyjdź... zobacz.
      - Co to jest? Coś od niego?
      - Tak... Trudno mówić... Słabo mi. Przyjdź.
      Z uśmiechem odłożyłem słuchawkę. Uznałem, że odegrałem to znakomicie. Uwierzyła ohyba we wszystko. Przeszedłem do salonu, usiadłem w tym samym fotelu, który zajmowałem poprzednio, przysunąłem nieduży stolik z wielką popielniczką, wyjąłem fajkę i czekałem.
      Czas na odpoczynek, pielęgnację cnoty cierpliwości i na zastanowienie.
      Kilka chwil późnię] poczułem znajomy, jakby elektryczny dreszcz. Zerwałem się na nogi i złapałem popielniczkę - niedopałki pofrunęły wokół jak pociski. Raz jeszcze przeklinając własną głupotę, gorączkowo rozglądałem się po pokoju.
      Tam! Przy czerwonych draperiach, obok fortepianu.
      Nabierała kształtu...
      Zaczekałem na pełny kontur, a potem z całej siły rzuciłem popielniczką.
      Ułamek sekundy później już tam była - wysoka, o ciemnych włosach, ciemnych oczach, trzymając w dłoni coś, co wyglądało na pistolet kalibru 38.
      Trafiona popielniczką w żołądek, jęknęła i zgięła się wpół.
      Zanim zdążyła się wyprostować, byłem przy niej. Wyszarpnąłem i odrzuciłem pod ścianę pistolet. Potem chwyciłem ją za ręce, szarpnąłem mocno i siłą usadziłem w najbliższym fotelu. W lewej dłoni trzymała jeszcze Atut. Wyrwałem go; przedstawiał mieszkanie Melmana i został wykonany w tym samym stylu, co Drzewo i karty w mojej kieszeni.
      - Kim jesteś? - warknąłem.
      - Jasrą - odparła z wściekłością. - A ty trupem.
      Szeroko otworzyła usta i opuściła głowę. Poczułem wilgotny dotyk warg na lewej ręce, którą wciąż przytrzymywałem jej nadgarstek przy poręczy fotela. A po sekundzie potworny ból przeszył mi ramię. To nie było ugryzienie, przypominało raczej rozżarzony gwóźdź wbity w ciało.
      Puściłem ją i wyszarpnąłem rękę. Ruch był dziwnie powolny, pozbawiony energii. Lodowaty dreszcz przebiegł w dół, do dłoni, i w górę wzdłuż ramienia. Ręka opadła bezwładnie i miałem wrażenie, że ją straciłem.
      Kobieta bez trudu uwolniła się z mojego uchwytu, z uśmiechem dotknęła czubkami palców mojej piersi i pchnęła.
      Upadłem na plecy. Byłem idiotycznie słaby i nie panowałem nad własnymi mięśniami. Nie czułem bólu, kiedy uderzyłem o podłogę, a odwrócenie głowy wymagało wielkiego wysiłku. Patrzyłem, jak Jasra wstaje z fotela.
      - Przyjemnej zabawy - rzekła. - Kiedy się zbudzisz, będziesz cierpiał przez resztę swego krótkiego istnienia.
      Przeszła poza moje pole widzenia i usłyszałem, jak podnosi słuchawkę telefonu.
      Byłem pewien, że dzwoni do S, i wierzyłem w to, co przed chwilą powiedziała. Przynajmniej zdążę poznać tajemniczego artystę...
      Artystę! Poruszyłem palcami prawej dłoni. Wciąż funkcjonowały, choć niezbyt sprawnie. Wytężając całą wolę i energię, jaką mogłem jeszcze dysponować, spróbowałem sięgnąć ręką do piersi. Udało się - wolno, po kawałku. Dobrze, że upadłem na lewy bok i własnym ciałem zasłaniałem te próby przed kobietą, która mnie pokonała.
      Dłoń mi drżała i chyba jeszcze bardziej zwolniła, gdy trafiła wreszcie do kieszeni na piersi. Całe wieki później dotknąłem palcami brzegów kawałków kartonu. W końcu wyjąłem jeden i jakoś zdołałem unieść tak wysoko, by na niego spojrzeć. Prawie mdlałem i mgła przesłaniała mi wzrok. Nie byłem pewien, czy starczy mi sił na przeskok. Z ogromnej dali słyszałem głos Jasry - rozmawiała z kimś, ale nie rozróżniałem słów.
      Skoncentrowałem resztkę uwagi na karcie. Przedstawiała sfinksa, siedzącego na niebieskawej skalnej półce. Sięgnąłem ku niemu... Nic. Miałem wrażenie, że umysł spowijają mi kłęby waty. Świadomości pozostało zaledwie dosyć na jeszcze jedną probę. Poczułem chłód, a sfinks jakby poruszył się lekko na swym kamiennym legowisku. Zdawało mi się, że spadam w pędzącą ku górze falę czerni.
      I to wszystko.
      Długo trwało, zanim przyszedłem do siebie. Świadomość sączyła się wolno, ale kończyny ciągle były jak z ołowiu. Ukąszenie obcej damy wprowadziło chyba jakąś neurotropową toksynę. Próbowałem zgiąć palce u rąk i nóg, ale nie byłem pewien, czy coś osiągnąłem.
      Postarałem się więc oddychać szybciej i głębiej. To przynajmniej się udało.
      Po pewnym czasie usłyszałem jakby ryk. W chwilę później przycichł trochę i pojąłem, że to szum mojej własnej krwi. Potem dotarły do mnie uderzenia serca i zacząłem coś widzieć. Światło, mrok i bezkształtność przemieniły się w piasek i skały. Na całym ciele czułem niewielkie obszary chłodu. Zacząłem się trząść, potem drżenie minęło i zrozumiałem, że mogę się ruszać. Byłem jednak bardzo słaby, więc na razie zrezygnowałem. Na jakiś czas.
      Usłyszałem dźwięki - szelesty, stąpnięcia. Dobiegały gdzieś z góry i z przodu. Wyczułem też dziwny zapach.
      - Pytałem, czy jesteś już przytomny? - Pytanie rozległo się z tej samej strony, co odgłosy poruszeń.
      Uznałem, że niezupełnie kwalifikuję się do takiego określenia, więc nie odpowiadałem. Czekałem, aż w moje ciało wpłynie więcej życia.
      - Naprawdę byłbym wdzięczny, gdybyś dał mi znać, czy mnie słyszysz - rozległ się znowu ten sam głos. - Chciałbym przystąpić do rzeczy.
      Ciekawość zwyciężyła w końcu rozsądek i podniosłem głowę.
      - Właśnie! Wiedziałem!
      Na szaroniebieskiej skalnej półce nade mną przysiadł sfinks, też niebieski: ciało lwa, wielkie, ciasno złożone pierzaste skrzydła, bezpłciowa twarz spoglądająca na mnie z uwagą. Oblizał wargi, demonstrując garnitur wspaniałych zębów.
      - Do czego przystąpić? - spytałem. Usiadłem powoli i kilka razy głęboko odetchnąłem.
      - Do zagadek - wyjaśnił. - To potrafię najlepiej.
      - Może kiedy indziej - mruknąłem. Czekałem, aż miną skurcze mięśni rąk i nóg.
      - Przykro mi, alc muszę nalegać.
      Roztarłem ukąszone przedramię i spojrzałem na bestię z niechęcią. Większość znanych mi historii o sfinksach wspominała o pożeraniu ludzi, którzy nie potrafili rozwiązać zagadki.
      - Nie będę uczestniczył w twojej grze - oznajmiłem.
      - W takim przypadku przegrywasz walkowerem - odparł. Mięśnie barków naprężyły mu się wyraźnie.
      - Zaczekaj. - Uniosłem rękę. - Daj mi minutę czy dwie na powrót do formy, to może zmienię zdanie.
      Położył się swobodnie.
      - Dobrze. W ten sposób wszystko będzie bardziej oficjalne. Daję ci pięć minut. Zawiadom, kiedy będziesz gotów.
      Podniosłem się, zacząłem wymachiwać rękami i przeciągać się. Przy okazji rozejrzałem się szybko.
      Znajdowaliśmy się na piaszczystym dnie wąwozu, z którego tu i tam sterczały pomarańczowe, szare i błękitne głazy. Skalna ściana, której występ zajmował sfinks, miała około ośmiu metrów. Druga, mniej więcej tej samej wysokości, wyrastała dziesięć metrów za moimi plecami. Podłoże wznoszące się stromo po prawej stronie, po lewej było bardziej płaskie. W zagłębieniach i szczelinach rosło kilka kolczastych krzewów. Zbliżał się zmierzch, niebo było bladożółte i nie widziałem słońca. W dali słyszałem szum wiatru, chociaż nie czułem podmuchu. Było chłodno, ale nie zimno.
      W pobliżu dostrzegłem kamień rozmiarów niedużego ciężarka do hantli. Zrobiłem dwa kroki w bok - nie przerywając wymachów i rozciągań - i leżał tuż obok mojej prawej stopy.
      Sfinks odchrząknął.
      - Jesteś gotów? - zapytał.
      - Nie - odparłem. - Ale nie sądzę, by cię to powstrzymało.
      - Masz rację.
      Ogarnęło mnie przemożne pragnienie, by ziewnąć; zrobiłem to.
      - Mam wrażenie, że brakuje ci odpowiedniego nastawienia - zauważył. - Ale oto zagadka: Wznoszę się z ziemi wśród ognia. Szarpią mnie wichry i chłoszcze woda. Wkrótce stanę ponad wszystkim.
      Czekałem. Upłynęła minuta.
      - No więc? - spytał sfinks.
      - Co więć?
      - Czy znasz rozwiązanie?
      - Rozwiązanie czego?
      - Zagadki, oczywiście.
      - Czekałem. Nie postawiłeś pytania, wygłosiłeś tylko ciąg stwierdzeń. Nie mogę odpowiadać na pytanie, skoro nie wiem, jak ono brzmi.
      - To forma uświęcona tradycją. Problem wynika z kontekstu. To oczywiste, że pytanie brzmi: "Czym jestem?"
      - Równie dobrze mógłbyś zapytać: "Kto jest pochowany w grobie Granta?" Ale niech będzie. Co to jest? Feniks, oczywiście. Ma gniazdo na ziemi i w płomieniach unosi się nad nią, wzlatuje w powietrze, przez chmury, na wielką wysokość...
      - Błąd.
      Uśmiechnął się i poruszył groźnie.
      - Czekaj - rzuciłem szybko. - To wcale nie jest błąd. Może oczekiwałeś innej odpowiedzi, ale ta spełnia wszelkie założenia.
      Pokręcił głową.
      - Ja tu ostatecznie rozstrzygam kwestie odpowiedzi. Do mnie należą definicje.
      - W takim razie oszukujesz.
      - Nieprawda!
      - Wypiłem połowę zawartości butelki. Czy jest teraz w połowie pusta czy w połowie pełna?
      - Jedno i drugie.
      - No właśnie. To jest to samo. Jeśli pasuje więcej niż jedna odpowiedż, musisz uznać je wszystkie. To jak fale i cząstki.
      - Nie podoba mi się takie podejście - oświadczył. - Otwiera pole dla wieloznaczności. Może popsuć cały zagadkowy interes.
      - Nie moja wina - mruknąłem, zaciskając i rozprostowując palce.
      - Poruszyłeś jednak interesujący problem.
      Z zapałem kiwnąłem głową.
      - Przecież powinna istnieć tylko jedna właściwa odpowiedź.
      Wzruszyłem ramionami.
      - Żyjemy w świecie, który nie jest całkiem doskonały - próbowałem mu wytłumaczyć.
      - Hm.
      - Zgódźmy się na remis - zaproponowałem. - Nikt nie wygrywa, nikt nie przegrywa.
      - Uważam, że takie rozwiązanie nie daje estetycznej satysfakcji.
      - W wielu innych grach sprawdza się całkiem dobrze.
      - W dodatku zaczynam być trochę głodny.
      - Prawda wychodzi na jaw.
      - Ale nie jestem nieuczciwy. Na swój sposób także służę prawdzie. Wspomniałeś o remisie. To nasuwa mi pomysł rozwiązania sporu.
      - To dobrze. Cieszę się, że zrozumiałeś...
      - Mianowicie przez dogrywkę. Teraz ty zadaj mi zagadkę.
      - To głupie - zaprotestowałem. - Nie znam żadnych zagadek.
      - Więc lepiej szybko sobie jakąś przypomnij. Ponieważ to jedyne wyjście z tego ślepego zaułka. W przeciwnym razie uznam cię za pokonanego.
      Zrobiłem wymach i kilka przysiadów. Miałem wrażenie, że całe moje ciało staje w ogniu. Ale też nabiera sił.
      - Dobrze - zgodziłem się. - Dobrze. Jedną sekundę... Co by tu, do diabła...
      - Co jest zielone w czerwonym i pływa w koło i w koło, i w koło?
      Sfinks zamrugał dwa razy, po czym zmarszczył brwi.
      Wykorzystałem ten czas na głębokie oddechy i bieg w miejscu. Ognie przygasły, umysł rozjaśnił się, puls wyrównał...
      - I co? - spytałem kilka minut później.
      - Myślę.
      - Nie spiesz się.
      Przeprowadziłem krótką walkę z cieniem. Potem parę ćwiczeń izometrycznych. Niebo pociemniało i po prawej stronie dostrzegłem kilka gwiazd.
      - Uhm, nie chciałbym cię popędzać, ale...
      Slinks prychnął.
      - Jeszcze myślę.
      - Może powinniśmy ustalić jakiś limit czasu.
      - To już nie potrwa długo.
      - Nie będzie ci przeszkadzać, jeśli trochę odpocznę?
      - Nie krępuj się.
      Wyciągnąłem się na piasku i zamknąłem oczy. Zanim usnąłem, szepnąłem jeszcze Frakir strzegące słowo.
      Zbudziłem się drżący. Światło raziło mnie w oczy, a wiatr dmuchał w twarz. Dopiero po chwili uświadomiłem sobie, że to ranek. Niebo rozjaśniało się po lewej stronie, a po prawej znikały gwiazdy. Byłem spragniony. I głodny.
      Przetarłem oczy. Wstałem. Znalazłem grzebień i przyczesałem włosy. Spojrzałem na sfinksa.
      - ...i pływa w koło i w koło, i w koło - wymruczał.
      Chrząknąłem. Żadnej reakcji. Bestia zachowywała się tak, jakby w ogóle mnie nie dostrzegała. Zacząłem się zastanawiać, czy może zdołam się wymknąć... Nie. Zwrócił ku mnie wzrok.
      - Dzień dobry - powiedziałem uprzejmie.
      Usłyszalem krótkie zgrzytnięcie zębów.
      - No dobrze - stwierdziłem. - Myślisz już o wiele dłużej ode mnie. Jeśli nie zgadłeś do tej pory, to dalsza gra już mnie nie interesuje.
      - Nie podoba mi się twoja zagadka - oświadczył w końcu.
      - Przykro mi.
      - Jakie jest rozwiązanie?
      - Poddajesz się?
      - Muszę. Jakie jest rozwiązanie?
      - Chwileczkę. - Podniosłem rękę. - Takie sprawy należy zalatwiać we właściwym porządku. Zanim ci odpowiem, wolałbym najpierw poznać rozwiązanie twojej.
      Pokiwał głową.
      - Jest w tym jakaś sprawiedliwość. Niech będzie. To Twierdza Czterech Światów.
      - Co?
      - To jest rozwiązanie. Twierdza Czterech Światów.
      Przypomniałem sobie, co mówił Melman.
      - Dlaczego? - zapytałem.
      - Leży na granicy światów czterech żywiołów. Wznosi się z ziemi wśród ognia, chłostana wiatrami i wodą.
      - A co z tym sięganiem ponad wszystko?
      - Może tu chodzić o widoki albo o imperialne plany jej władcy. Albo jedno i drugie.
      - Kto jest władcą?
      - Tego nie wiem. Ta informacja nie jest istotna dla rozwiązania.
      - A właściwie skąd wziąłeś tę zagadkę?
      - Od wędrowca. Parę miesięcy temu.
      - To dlaczego ze wszystkich zagadek, które znasz, właśnie tę mi zadałeś?
      - Musi być dobra, skoro jej nie rozwiązałem.
      - A co się stało z wędrowcem?
      - Poszedł w swoją drogę, nie zjedzony. Rozwiązał moją zagadkę.
      - Czy miał jakieś imię?
      - Nie powiedział.
      - Mógłbyś go opisać?
      - Nie. Był grubo opatulony.
      - I nic więcej nie mówił o Twierdzy Czterech Światów?
      - Nie.
      - W takim razie chyba wezmę z niego przykład i też sobie pójdę.
      Odwróciłem się i stanąłem przed zboczem po prawej stronie.
      - Stój!
      - O co chodzi? - Obejrzałem się.
      - Twoja zagadka - przypomniał. - Podałem ci rozwiązanie swojej. A teraz ty musisz mi powiedzieć, co jest zielone w czerwonym i pływa w koło i w koło, i w koło.
      Schyliłem głowę, przeszukałem ziemię. A tak, tam leży - mój kamień w kształcie ciężarka. Przeszedłem kilka kroków i stanąłem przy nim.
      - Żaba w sosie pomidorowym - oświadczyłem.
      - Co?
      Napiął mięśnie barków, zmrużył oczy, a jego liczne zęby stały się bardzo wyraźnie widoczne. Wypowiedziałem kilka słów do Frakir i poczułem, że drgnęła. Przykucnąłem i prawą ręką chwyciłem mój kamień.
      - To właśnie to - powiedziałem wstając. - Jedno z tych wizualnych dań w Cuisinart...
      - To oszukańcza zagadka! - osądził sfinks.
      Lewym palcem wskazującym wykonałem przed sobą dwa szybkie ruchy.
      - Co robisz? - zdziwił się.
      - Wykreślam linie od twoich uszu do oczu - wyjaśniłem.
      W tej właśnie chwili Frakir stała się widzialna. Zsunęła się z nadgarstka i wplotła między palce. Wzrok sfinksa sięgnął ku niej, a ja uniosłem kamień na wysokość ramienia. Jeden koniec Fraku opadł luźno i wijąc się zwisał z wyciągniętej dłoni. Jaśniała wciąż mocniej, aż wreszcie płonęła niby rozpalony srebrny drut.
      - Uważam, że nasz turniej skończył się remisem - oznajmiłem. - Co ty na to?
      Sfinks oblizał wargi.
      - Tak - zgodził się wreszcie z westchnieniem. - Chyba masz rację.
      - W takim razie życzę ci miłego dnia.
      - Tak. Szkoda. No trudno. Szczęśliwej drogi. Ale zanim odejdziesz, czy mógłbym poznać twoje imię? Do kroniki.
      - Czemu nie. Jestem Merlin z Chaosu.
      - Ach - mruknął. - Więc ktoś zjawiłby się, żeby cię pomścić.
      - To całkiem możliwe.
      - W takim razie remis jest rzeczywiście najlepszy. ldź.
      Odszedłem jeszcze kawałek tyłem, nim odwróciłem się i ruszyłem zboczem w górę. Zachowywałem ostrożność, póki nie opuściłem tej okolicy, jednak nikt mnie nie ścigał.
      Ruszyłem biegiem. Byłem głodny i spragniony, ale w tej pustej, skalistej okolicy pod cytrynowym niebem raczej nie mogłem spodziewać się śniadania. Frakir zwinęła się i znikła. Kilka razy odetchnąłem głęboko, kierując się dalej od wschodzącego słońca.
      Wiatr w moich włosach, pył w oczach... Biegłem ku grupce głazów, wszedłem między nie. Oglądane z głębi ich cienia niebo nabrało zielonkawej barwy. Wynurzyłem się na mniej surowej równinie. Coś połyskiwało w dali, po lewej stronie płynęły chmury.
      Utrzymywałem równe tempo. Dotarłem do niewielkiego wzniesienia, pokonałem je, zszedłem po zboczu, gdzie falowały rzadkie trawy. W dali zagajnik rosochatych drzew... Ruszyłem ku nim, płosząc niewielkie stworzonko o pomarańczowym futrze, które przebiegło przez moją ścieżkę i zniknęło po lewej stronie. Po chwili przemknął czarny ptak; krzyknął jękliwie i skręcił w tym samym kierunku. Biegłem dalej, a niebo stawało się coraz ciemniejsze.
      Zielone niebo, gęściejsza trawa, takźe zielona... Silne podmuchy wiatru w nieregularnych odstępach czasu... Bliżej drzew... Ptasia piosenka dobiega spośród gałęzi... Suną chmury... Znika sztywność mięśni i powraca znajoma płynność ruchów... Mijam pierwsze drzewa, krocząc po długich, upadłych liściach... Przechodzę wśród omszałych pni... Udeptana ścieżka, którą podążam, zmienia się w trakt; na nim niezwykłe ślady stóp... Trakt opada, zakręca, poszerza się i zwęża na powrót... Grunt wznosi się po obu stronach... Drzewa brzęczą basową nuttł skrzypiec... Łaty nieba pomiędzy liśćmi mają barwę morynowego turkusu... Pasma chmur wiją się niby srebrzyste rzeki...
      Obok szlaku wyrastają niewielkie kępki niebieskich kwiatów... Zbocza po obu stronach wznoszą się wyżej, ponad głowę... Droga staje się kamienista... Biegnę... Szlak poszerza się coraz bardziej i opada w dół... Zanim jeszcze dostrzegam ją czy słyszę, czuję zapach wody... Ostrożnie teraz, między kamieniami... Tu wolniej... Skręcam i widzę strumień, wysokie kamieniste brzegi po obu stronach, metr czy dwa płaskicgo nabrzeża...
      Jeszcze wolniej, obok bulgoczącego, roziskrzonego potoku... Podążam za jego meandrami... Zakręty, łuki, drzewa wysoko nad głową, po prawej stronie odsłonięte korzenie, urwisko szare i żółte, opadające ku łupkowemu podłożu...
      Płaski brzeg jest coraz szerszy, skarpy wciąż niższe... Pod stopami więcej piasku i mniej kamieni... Niżej, niżej... Kolejny zakręt, wąwóz znowu płytszy... Sięga do szyi, do piersi... Wokół drzewa o zielonych liściach, nad głową błękitne niebo, po prawej ręce trakt... Wspinam się na skarpę i podążam nim...
      Drzewa i krzewy, ptasie głosy i chłodny wiatr... Wciągam powietrze, wydłużam krok... Przechodzę drewnianym mostkiem; kroki odbijają się echem, wąski ruczaj spływa do niewidocznego już strumienia, przy nim omszałe głazy... Po prawej stronie niski, kamienny murek... Przede mną koleiny wozów... Polne kwiaty przy trakcie... Z daleka dobiega głośny śmiech... Rżenie konia... Skrzypienie powozu... Zakręt w lewo... Szerszy szlak... Cień i słońce, słońce i cień... Plamy, cętki... Po lewej rzeka rozlewa się szeroko, skrzy się... Smużka dymu nad pobłiskim wzgórzem... Zwalniam dochodząc do szczytu. Osiągam go spacerkiem, przyczesując włosy. Mięśnie bolą, płuca pracują jak miechy, krople potu chłodzą mi skórę. Wypluwam kurz. Poniżej, nieco z prawej, stoi wiejska gospoda: kilka stolików na obszernej, drewnianej werandzie, wychodzącej na rzekę; jeszcze kilka w ogrodzie tuż obok. Żegnaj, czasie teraźniejszy. Przybyłem.
      Zszedłem ze wzgórza, po drugiej stronie budynku znalazłem pompę i spłukałem ręce i twarz. Lewe przedramię ciągle jeszcze bolało i było lekko zaognione w miejscu, gdzie ukąsiła mnie Jasra. Wszedłem na werandę i usiadłem przy stoliku, skinąwszy na posługaczkę, którą zauważyłem wewnątrz. Po chwili przyniosła mi owsiankę, parówki, jajka, chleb, masło, konfiturę z truskawek i herbatę. Rozprawiłem się z tym błyskawicznie i zamówiłem jeszcze jedną porcję. Tym razem pojawiło się wrażenie powrotu do normalności, więc zwolniłem, rozkoszowałem się nim i przyglądałem rzece.
      W dziwny sposób zakończyłem pracę. Wykonałem swe dzieło i liczyłem na jakiś przyjemny wyjazd, na długie, leniwe wakacje. Na przeszkodzie stała tylko drobna sprawa z S - byłem pewien, że potrafię ją szybko załatwić. A teraz znalazłem się w samym centrum czegoś, czegoś niepojętego, niesamowitego i groźnego.
      Popijając herbatę, czując grzejące wciąż mocniej słońce, łatwo mógłbym ulec wrażeniu chwilowego spokoju. Ale wiedziałem, że to ulotny moment. Póki nie rozwiążę zagadki, nie będzie dla mnie odpoczynku ani bezpieczeństwa. Oceniając zdarzenia rozumiałem, że jeśli chcę wyjść z tego cały i znaleźć rozwiązanie, nie mogę już polegać na własnych odruchach. Pora ułożyć jakiś plan.
      Tożsamość S i usunięcie go z drogi znalazły się wysoko na liście spraw, o których powinienem wszystkiego się dowiedzieć i które powinienem załatwić.
      Jeszcze wyżej umieściłem określenie motywów S. Musiałem porzucić opinię, że mam do czynienia z jakimś monomaniakalnym wariatem. S zbyt precyzyjnie organizował swoje działania i posiadał niezwykłe zdolności. Zacząłem szukać odpowiednich kandydatów we własnej przeszłości. Lecz choć bez trudu potrafiłem wskazać kilku zdolnych do zaaranżowania wszystkiego, co wydarzyło się do tej chwili, to nikt z nich nie żywił do mnie szczególnie nieprzyjaznych uczuć. A jednak dziennik Melmana wspominał o Amberze. W teorii czyniło to całą kwestię sprawą rodzinną i chyba nakładało obowiązek powiadomienia krewnych. Lecz byłoby to prośbą o pomoc, stwierdzeniem, że nie potrafię sam rozwiązać własnych problemów. A zagrożenie mojego źycia to przecież mój problem. Julia to mój problem. Do mnie należy zemsta. Kiedyś będę musiał się nad tym zastanowić.
      Ghostwheel?
      Przemyślałem ten pomysł, odrzuciłem, potem zadumałem się znowu. Ghostwheel... Nie. Nie wypróbowany. Wciąż w stadium rozwoju. Ta myśl przyszła mi do głowy tylko dlatego, że był moim ulubieńcem, dziełem życia, niespodzianką dla innych. Nie, szukałem przecież możliwie prostego rozwiązania. Musiałbym wprowadzić o wiele więcej danych, co oznaczało, że musiałbym ich poszukać.
      Ghostwheel...
      W tej chwili potrzebowałem informacji. Miałem karty i dziennik. Atutami wolałem się na razie nie bawić, skoro pierwszy okazał się czymś w rodzaju pułapki. Przeczytam dziennik, naturalnie, choć odniosłem wrażenie, że jest zbyt subiektywny, by w czymś pomóc.
      Powinienem jednak wrócić do Melmana i jeszcze raz się rozejrzeć - na wypadek, gdybym coś przeoczył. A potem znaleźć Luke'a. Może powie coś więcej, może przypomni sobie jakiś szczegół, który będę mógł wykorzystać. Tak... Westchnąłem i przeciągnąłem się. Dopiłem herbatę, cały czas patrząc na rzekę. Przesunąłem Frakir nad garścią pieniędzy i wybrałem dość przekształconych monet, by zapłacić za posiłek. Potem wróciłem na szlak. Pora wracać.



Strona główna     Indeks