Zelazny Roger - Atuty Zguby - Rozdział 07

Rozdział siódmy



      Random był zaskoczony, gdy obaj zjawiliśmy się w bibliotece. Choć wstał, nadał był niższy od każdego z nas. Spojrzał na Billa.
      - Kto to jest, Merlinie? - zapytał.
      - Twój adwokat, Bill Roth - wyjaśniłem. - W przeszłości kontaktowałeś się z nim przez wysłanników. Pomyślałem, że chciałbyś może...
      Bill zamierzał przyklęknąć na jedno kolano i miał już na ustach "Wasza wysokość', ale Random chwycił go za ramiona.
      - Zostawmy te bzdury - powiedział. - Nie jesteśmy na dworze. - Uścisnął mu dłoń. - Mów mi Random. Zawsze chciałem osobiście ci podziękować za pracę, jaką włożyłeś w przygotowanie traktatu. Jakoś nie miałem okazji. Miło cię poznać.
      Jeszcze nigdy nie widziałem, by Billowi zabrakło słów, ale teraz patrzył tylko na Randoma, na komnatę, przez okno na daleką wieżę...
      - To prawda... - usłyszałem jego szept.
      - Widziałem chyba, jak ktoś biegnie w waszą stronę - zauważył Rundom, przeczesując palcami rozwichrzone włosy. - A twoje ostatnie słowa nie były chyba skierowane do mnie?
      - Mieliśmy drobny problem - odparłem. - Właśnie dlatego zabrałem ze sobą Billa. Widzisz, ktoś próbował mnie zabić i...
      Random uniósł dłoń.
      - Na razie oszczędź mi szczegółów. Później zechcę je poznać, ale... niech to będzie później. W tej chwili mamy więcej nieprzyjemności niż zwykle, a twoje mogą być częścią większej całości. Ale najpierw muszę trochę odetchnąć.
      Dopiero wtedy dostrzegłem kilka głębokich zmarszczek na jego młodej z wyglądu twarzy i pojąłem, że żyje w napięciu.
      - Co się stało?
      - Caine nie żyje. Został zamordowany - odparł. - Dziś rano.
      - Jak do tego doszło?
      - Wyjechał do Cienia. Do Deigi. To taki daleki port, z którym utrzymujemy stosunki. Razem z Gerardem mieli renegocjować dawną umowę handlową. Został zastrzelony. Trafiony prosto w serce. Zginął na miejscu.
      - Schwytali łucznika?
      - Łucznika, akurat! To był snajper na dachu. I uciekł.
      - Myślałem, że proch strzelniczy tutaj nie działa.
      Rozłożył ręce.
      - Może Deiga leży w Cieniu dostatecznie daleko, żeby zadziałał. Nikt nie pamięta, czy ktoś to sprawdzał. Nawiasem mówiąc, twój ojciec znalazł kiedyś związek skuteczny również tutaj.
      - Fakt. Prawie zapomniałem.
      - W każdym razie jutro odbędzie się pogrzeb...
      - Bill! Merlin!
      W drzwiach stała moja cioteczka Flora. Kiedyś odrzuciła propozycje Rosettiego - między innymi by została jego modelką. Wysoka, szczupła, olśniewająca, podbiegła i pocałowała Billa w policzek. Jeszcze nigdy nie widziałem, żeby się zarumienił. Powtórzyła tę akcję ze mną, ale nie byłem aż tak wzruszony. Pamiętałem, że kiedyś była strażniczką mojego ojca.
      - Dawno przyjechaliście? - Głos też miała śliczny.
      - Przed chwilą - poinformowałem.
      Natychmiast chwyciła nas pod ręce, próbując wyprowadzić.
      - Musimy porozmawiać - oznajmiła.
      - Floro! - zawołał Rundom.
      - Tak, braciszku?
      - Możesz oprowadzić pana Rotha po pałacu, ale Merlin będzie mi jeszcze potrzebny.
      Nadąsała się lekko i puściła moje ramię.
      - Teraz widzisz, na czym polega monarchia absolutna - wyjaśniła Billowi. - I widzisz, jak władza deprawuje.
      - Byłem zdeprawowany, zanim zdobyłem władzę - wtrącił Random. - Zresztą bogactwo jest lepsze. Pozwalam ci odejść, siostro.
      Parsknęła urażona i wyszła z Billem.
      - W pałacu jest spokojniej, gdy znajdzie sobie chłopaka gdzieś w Cieniu - zauważył Random. - Niestety, już prawie rok siedzi w domu.
      Cmoknąłem współczująco.
      Wskazał mi fotel, potem podszedł do szafki.
      - Wina? - zapytał.
      - Chętnie.
      Nalał dwa kiełichy, podał mi jeden i usiadł przy niewielkim stoliku.
      - Do Bleysa też ktoś strzelał - powiedział. - Dziś po południu, w innym cieniu. Trafił, ale niegroźnie.
      Snajper uciekł. Bleys wyruszył ze zwykłą misją dyplomatyczną do zaprzyjaźnionego królestwa.
      - Myślisz, że to ten sam człowiek?
      - Oczywiście. W tej okolicy nikt jeszcze nie biegał z karabinem. I nagle dwóch naraz? To musi być ten sam człowiek. Albo ten sam spisek.
      - Jakieś ślady?
      Pokręcił głową i spróbował wina.
      - Chciałem porozmawiać z tobą w cztery oczy - wyjaśnił - zanim złapią cię pozostali. O dwóch sprawach powinieneś się dowiedzieć.
      Wypiłem łyk wina i czekałem.
      - Pierwsza to fakt, że to wszystko naprawdę mnie przeraża. Po zamachu na Bleysa trudno dłużej przypuszczać, że ktoś żywił osobistą urazę do Caine'a. Celuje chyba w nas wszystkich, a przynajmniej w niektórych. A teraz mówisz, że ciebie też próbowano zabić.
      - Nie wiem, czy istnieje jakiś związek...
      - Ja też nie. Ale nie podoba mi się schemat, jaki tu dostrzegam. Najbardziej się obawiam, że za tymi zamachami stoi jedno lub więcej z nas.
      - Dlaczego?
      Zajrzał ponuro w głąb kielicha.
      - Przez całe wieki wendeta była naszą metodą regulowania osobistych sporów. Niekoniecznie prowadziła do śmierci, choć zawsze istniała taka możliwość. Typowe jednak były intrygi, mające na celu kompromitację, poniżenie, okaleczenie lub wygnanie przeciwnika i wzmocnienie własnej pozycji. Ta działalność osiągnęła swój ostatni szczyt w walkach o sukcesję. Kiedy obejmowałem to stanowisko, o które wcale się zresztą nie starałem, myślałem, że sprawy są już załatwione. Nie musiałem z nikim kruszyć toporów i próbowałem być sprawiedliwy. Wiem, jacy wszyscy są przewrażliwieni. Mimo to nie przypuszczam, żebym to ja był powodem ani że chodzi o sukcesję. Inni mi nie przeszkadzali i odniosłem wrażenie, że uznali mnie za mniejsze zło i że naprawdę współpracują, żeby wszystko jakoś się toczyło. Nie, nie wierzę, by ktoś z nich był taki nierozważny i zapragnął mojej korony. Kiedy sprawa sukcesji została rozwiązana, zapanowała prawdziwa przyjaźń i dobra wola. Zastanawiam się jednak, czy znowu nie powtarza się stary schemat. Że dla załatwienia osobistych porachunków ktoś mógł na nowo podjąć dawną grę. Nie chciałbym tego... znowu podejrzenia, ostrożność, nieufność, gra na dwie strony. To nas osłabia, a zawsze istnieje jakieś zagrożenie, wobec którego powinniśmy być silni. Rozmawiałem z każdym z osobna i oczywiście wszyscy wypierają się wiedzy w jakichkolwiek spiskach, intrygach czy wendetach. Widzę jednak, że stają się podejrzliwi. To przyzwyczajenie. Każde z nich bez trudu wygrzebało zadawnione urazy, jakie inni mogli żywić wobec Caine'a, chociaż ten, likwidując Branda, ocalił nasze tyłki. To samo z Bleysem: każdy znalazł jakiś motyw dla każdego z pozostałych.
      - Czyli chcesz złapać zabójcę szybko, z powodu jego oddziaływania na morale?
      - Dokładnie. Nie potrzebuję tego dogryzania i wyszukiwania pretensji. Wszystko jest jeszcze dostatecznie świeże, byśmy wkrótce znów mieli prawdziwe spiski, intrygi i wendety. Może już je mamy i jakieś drobne nieporozumienie doprowadzi do rozlewu krwi.
      - A czy ty sam uważasz, że to ktoś z pozostałych?
      - Do diabła! Jestem taki jak oni. Odruchowo staję się podejrzliwy. To całkiem możliwe, ale jak dotąd, nie znalazłem żadnego dowodu.
      - A kto jeszcze wchodzi w grę?
      Rozprostował nogi, skrzyźował je znowu i łyknął wina.
      - Niech to piekło pochłonie! Naszych wrogów jest legion. Ale większości zabrakłoby odwagi. Wiedzą, jakiej zemsty mogą oczekiwać, kiedy ich odnajdziemy.
      Splótł dłonie za głową i zaczął się wpatrywać w rzędy książek.
      - Nie wiem, jak to powiedzieć - zaciął po chwili. - Ale muszę.
      Czekałem.
      - Mówi się, że to może Corwin - rzucił szybko. - Ja w to nie wierzę.
      - Nie - powiedziałem cicho.
      - Mówiłem przecież, że nie wierzę. Twój ojciec wiele dla mnie znaczy.
      - Jak ktokolwiek mógłby w to uwierzyć?
      - Chodziły słuchy, że oszalał. Sam słyszałeś. A jeśli cofnął się do przeszłego stanu umysłu, z czasów, kiedy jego stosunki z Caine'em i Bleysem nie były całkiem serdeczne... zresztą, z nami wszystkimi, skoro już o tym mowa? Tak właśnie mówią.
      - Nie wierzę.
      - Chciałem cię tylko uprzedzić, że słyszy się takie plotki.
      - Lepiej, żebym ja ich nie słyszał.
      - Przynajmniej ty nie zaczynaj. - Westchnął. - Proszę. Są podenerwowani. Nie szukaj kłopotów.
      Napiłem się wina.
      - Tak, masz rację.
      - A teraz wysłucham twojej historii. Nie krępuj się, skomplikuj mi życie jeszcze trochę bardziej.
      - Dobrze. Przynajmniej niczego nie zdążyłem zapomnieć.
      Opowiedziałem wszystko raz jeszcze. Długo to trwało i zanim skończyłem, za oknem zaczęło się ściemniać. Przerywał mi rzadko, by wyjaśnić jakiś szczegół. W przeciwieństwie do Billa, nie analizował poszczególnych przypadków.
      Kiedy zakończyłem, wstał i zapalił kilka olejowych lamp. Niemal słyszałem jego myśli.
      - No nie - stwierdził w końcu. - Zabiłeś mi klina z tym Lukiem. Nic wiem, co o nim sądzić. A ta dama z żądłem trochę mnie niepokoi. Mam wrażenie, że słyszałem o podobnych do niej, ale nie pamiętam, przy jakiej okazji. Przypomnę sobie. Chciałbym jednak dowiedzieć się czegoś więcej o tym twoim projekcie Ghostwheel. Coś mi się w nim nie podoba.
      - Oczywiście. Ale przypomniałem sobie, że jeszcze o czymś muszę ci powiedzieć.
      - Co to takiego?
      - Streściłem wszystko prawie tak jak wtedy, kiedy opowiadałem to Billowi. Całkiem niedawno, więc teraz miałem uczucie, że powtarzam to samo. Ale jest coś, o czym Billowi nie wspomniałem, ponieważ wtedy nie wydało mi się to ważne. Może bym nawet zapomniał, gdyby nie wyszła ta sprawa ze snajperem. A potem przypomniałeś mi, że Corwin znalazł kiedyś substytut prochu strzelniczego, który działa w Amberze.
      - Wierz mi, wszyscy o tym pamiętamy.
      - Zapomniałem o dwóch sztukach amunicji, które mam w kieszeni. Pochodzą z ruin tego magazynu, gdzie Melman miał pracownię.
      - I co?
      - Nie ma w nich prochu. Zawierają jakiś różowy proszek. Nawet się nie pali... to znaczy na cieniu-Ziemi.
      Wyjąłem jeden nabój.
      - Wygląda na 30-30 - zauważył.
      - Chyba tak.
      Random wstał i pociągnął za pleciony sznur, wiszący przy półkach z książkami.
      Zanim wrócił na miejsce, ktoś zapukał do drzwi.
      - Wejść! - zawołał.
      W drzwiach stanął młody blondyn w liberii.
      - To było szybkie - pochwalił Random.
      Chłopak był wyrażnie zdziwiony.
      - Nie rozumiem, wasza wysokość...
      - Co tu jest do rozumienia? Zadzwoniłem. Ty przyszedłeś.
      - Sire, nie pełniłem służby na pokojach waszej wysokości. Przysłano mnie, bym powiadomił, że kolacja jest gotowa, kiedy tylko wasza wysokość zechce przybyć.
      - Aha. Powiedz im, że zaraz będę. Muszę tylko porozmawiać z osobą, którą wzywałem.
      - Tak jest, panie.
      Sługa skłonił się i wycofał.
      - Tak myślałem - westchnął Bandom. - To zbyt piękne, żeby było prawdziwe.
      Po chwili zjawił się inny sługa, starszy i nie tak elegancko odziany.
      - Rolf, mógłbyś zajrzeć do zbrojowni i pogadać z tym, kto tam jest teraz na służbie? - rzucił Random. - Niech przeszuka kolekcję karabinów, które tam mamy, odkąd Corwin przyniósł je na Kolvir w dniu, gdy zginął Eryk. Zobacz, czy znajdzie 30-30 w dobrym stanie. Niech go wyczyści i przyśle na górę. Teraz idziemy na kolację. Broń możesz zostawić tam w kącie.
      - 30-30, Sire?
      - Zgadza się.
      Rolf wyszedł. Bandom wstał i przeciągnął się. Schował nabój do kieszeni i wskazał mi drzwi.
      - Chodźmy jeść.
      - Świetny pomysł.
      Przy stole siedziało nas ośmioro: Bandom, Gerard, Flora, Bill, wezwany trochę wcześniej Martin, przybyły właśnie z Arden Julian, Fiona, która zjawiła się także z jakiegoś dalekiego miejsca, i ja. Benedykt miał przyjechać rano, a Llewella jeszcze dziś wieczorem.
      Siedziałem po lewej ręce Randoma, Martin po jego prawicy. Nie widziałem go już kawał czasu i byłem ciekaw, co u niego słychać. Jednak atmosfera przy stole nie sprzyjała rozmowom. Gdy tylko ktoś się odezwał, wszyscy pozostali natychmiast patrzyli na niego z uwagą przekraczającą wymogi grzeczności. Uznałem to za denerwujące, a Random chyba również, ponieważ wezwał Droppę MaPantza, nadwornego błazna, by wypełnił chwile posępnego milczenia.
      Z początku Droppa przeżywał trudne momenty.
      Zaczął od żonglerki jedzeniem, które zjadał w locie, aż zniknęło bez reszty. Otarł usta pożyczoną serwetką, po czym obraził każde z nas po kolei. Potem opowiadał dowcipy, moim zdaniem bardzo zabawne.
      Bill, który siedział po mojej lewej ręce, odezwał się cicho:
      - Wystarczająco dobrze znam thari, żeby rozumieć większość tego, co mówi. To przecież repertuar George'a Carlina! W jaki sposób...?
      - Kiedy dowcipy Droppy zaczynają nudzić, Random wysyła go do różnych lokali w Cieniu - wyjaśniłem. - Żeby zebrał świeży materiał. Jak rozumiem, jest regularnym bywalcem w Vegas. Random sam mu czasem towarzyszy, żeby pograć w karty.
      Po chwili Droppa zaczął wywoływać uśmiechy, co rozluźniło nastrój. Kiedy wyszedł na drinka, trwały już rozmowy i można się było odezwać, nie stając się przy tym ośrodkiem uwagi. Gdy tylko to nastąpiło, potężne ramię sięgnęło za plecami Billa i klepnęło mnie. To Gerard odchylił się na krześle do tyłu i w bok, w moją stronę.
      - Merlinie - powiedział. - Przyjemnie znów cię zobaczyć. Jeśli nadarzy się okazja, chciałbym porozmawiać z tobą na osobności.
      - Chętnie - zapewniłem. - Ale zaraz po kolacji Random i ja musimy zająć się pewną sprawą.
      - Jeśli nadarzy się okazja - powtórzył.
      Kiwnąłem głową.
      Po chwili odniosłem wrażenie, że ktoś próbuje się ze mną połączyć przez Atut.
      Merlinie!
      To była Fiona. Ale przecież siedziała za stołem naprzeciwko...
      Wizerunek wyostrzył się, więc odpowiedziałem:
      - Tak?
      Zauważyłem, że wpatruje się w swoją chusteczkę. Podniosła głowę i uśmiechnęła się do mnie. Równocześnie jej obraz trwał w moich myślach. To stamtąd dobiegły słowa:
      Nie chcę podnosić głosu... z wielu powodów. Jestem pewna, że po kolacji będziesz bardzo zajęty. Chcę tylko, byś wiedział, że w najbliższym czasie moglibyśmy wybrać się na spacer, popływać łódką, przeatutować się do Cabry albo obejrzeć razem Wzorzec. Rozumiesz?
      - Rozumiem - odparłem. - Skontaktuję się.
      Doskonale.
      Kontakt został zerwany, a kiedy spojrzałem w jej stronę, wpatrując się w talerz składała właśnie chusteczkę.
      Random nie zwlekał; wstał szybko zaraz po deserze, życzył wszystkim dobrej nocy i wyszedł z jadalni, skinąwszy na mnie i Martina.
      Julian minął mnie wychodząc. Próbował wyglądać nie tak złowieszczo jak zwykle i prawie mu się udało.
      - Musimy pojeździć razem po Ardenie - powiedział. - Jak najszybciej.
      - Dobry pomysł - odparłem. - Umówimy się jakoś.
      Wyszliśmy z jadalni. Flora dogoniła mnie w korytarzu. Nadal holowała za sobą Billa.
      - Zajrzyj do mojego pokoju na wieczornego drinka - zaproponowała. - Zanim pójdziesz spać. Albo wpadnij jutro na herbatę.
      - Dziękuję. Na pewno się spotkamy. Kiedy dokładnie, zależy od tego, jak ułożą się sprawy. Skinęła głową i trafiła mnie uśmiechem, który w przeszłości był przyczyną licznych pojedynków i bałkańskich kryzysów. Po czym odeszła, a my także.
      - To już wszyscy? - zapytał Random, kiedy wchodziliśmy po schodach do biblioteki.
      - Co masz na myśli? - nie zrozumiałem.
      - Czy wszyscy już zdążyli się z tobą umówić?
      - Na razie bez szczegółów, ale tak.
      Roześmiał się.
      - Tak myślałem: że nie będą marnować czasu. W ten sposób zapoznasz się z ich podejrzeniami. Możesz tego wysłuchać. Niewykluczone, że kiedyś ci się to przyda. Prawdopodobnie szukają też sprzymierzeńców, a z tobą mogą rozmawiać bez ryzyka.
      - Ale naprawdę chciałbym się z nimi spotkać. Fatalnie, że musi się to odbywać w taki sposób.
      Stanęliśmy na szczycie schodów. Random skinął ręką i skręciliśmy w korytarz prowadzący do biblioteki.
      - Gdzie idziemy? - zapytał Martin.
      Był podobny do Randoma, choć nie taki chudy i wyższy. Mimo to nie był potężnym facetem.
      - Po karabin - wyjaśnił Random.
      - Aha. Po co nam?
      - Chcę sprawdzić amunicję, którą przyniósł Merlin. Jeśli wypali, to nasze żywoty zyskają dodatkowy poziom komplikacji.
      Weszliśmy do biblioteki. Nadal płonęły lampy, a w kącie stał karabin. Random podniósł go, wyjął z kieszeni nabój i załadował.
      - W porządku. - Zastanowił się. - Na czym można by spróbować?
      Wyszedł na korytarz i rozejrzał się.
      - O, to się nada.
      Uniósł broń, wymierzył w zbroję pod ścianą i nacisnął spust. Rozległ się suchy trzask i brzęk metalu. Zbroja zadygotała.
      - Niech to szlag! - mruknął Random. - Działa! Dlaczego właśnie ja, Jednorożcu? Miałem nadzieję na spokojne panowanie.
      - Czy mogę spróbować, ojcze? - zapytał Martin. - Zawsze chciałem.
      - Czemu nie? Masz jeszcze ten drugi nabój, Merlinie?
      - Tak. - Sięgnąłem do kieszeni i wyjąłem dwa.
      Podałem je Randomowi. - Jeden i tak nie powinien wystrzelić - wyjaśniłem. - Przypadkiem schowałem go razem z tamtymi.
      - W porządku.
      Random wziął oba naboje i załadował jeden. Podał Martinowi karabin i zaczął tłumaczyć zasadę działania.
      W dali słyszałem odgłosy alarmu.
      - Zaraz zleci się do nas cała gwardia pałacowa - zauważyłem.
      - To dobrze - stwierdził Random, gdy Martin przycisnął kolbę do ramienia. - Realistyczny alarm ćwiczebny jeszcze nikomu nie zaszkodził.
      Huknął strzał i zbroja zadzwoniła po raz drugi.
      Wyraźnie zaskoczony Martin szybko oddał broń Randomowi. Ten spojrzał na trzymany w dłoni trzeci nabój, mruknął "A niech tam", wsunął go do komory i nie celując pociągnął za spust.
      Huknęło po raz trzeci, potem trzasnął rykoszet - dokładnie w chwili, gdy gwardziści stanęli na szczycie schodów.
      - Chyba po prostu nie żyłem cnotliwie - westchnął Random.
     
     
     
      Kiedy Raudom podziękował gwardzistom za właściwą reakcję na ćwiczebny alarm, a ja usłyszałem pomrukiwania, że król chyba sobie wypił, wróciliśmy do biblioteki i padło pytanie.
      - Trzeci znalazłem w kieszeni wojskowych spodni Luke'a - odpowiedziałem, po czym wyjaśniłem okoliczności tego zdarzenia.
      - Nie mogę sobie dłużej pozwolić na niewiedzę o Luke'u Raynardzie - oświadczył Random. - Jak możesz wytłumaczyć to, co się stało?
      - Budynek spłonął - zacząłem. - Na górze mieszkał Melman, który chciał złożyć mnie w ofierze. Na dole mieściła się firma Brutus Storage Company. Najwyraźniej przechowywali taką amunicję. Luke potwierdził, że znał Melmana. Nie miałem pojęcia, że może mieć także powiązania z Brutusem i amunicją. Ale to chyba nie przypadek, że zajmowali ten sam budynek.
      - Jeśli wypuszczają ją w takich ilościach, że potrzebują magazynów, to jesteśmy w poważnych kłopotach - westchnął Random. - Chcę wiedzieć, kto był właścicielem budynku... i właścicielem firmy, jeśli to nie ta sama osoba.
      - Ustalenie tego nie powinno być trudne.
      - Kogo powinienem tam wysłać> - zamyślił się. Potem z uśmiechem pstryknął palcami. - Już niedługo Flora podejmie ważną misję dla Korony.
      - Pomyslowe - mruknąłem.
      Martin uśmiechnął się także, po czym potrząsnął głową.
      - Obawiam się, że nic z tego nie rozumiem - oznajmił. - A chciałbym.
      - Wiesz co? - Random zwrócił się do mnie. - Opowiedz mu wszystko, a ja powiadomię Florę o jej zadaniu. Może wyruszyć zaraz po pogrzebie.
      - Dobrze.
      Wyszedł, a ja jeszcze raz powtórzyłem całą historię, trochę ją tylko skracając.
      Mamin nie miał nowych pomysłów ani nowych informacji. Zresztą, nie oczekiwałem tego. Jak mi powiedział, ostatnie kilka lat spędził w bardziej sielankowym otoczeniu. Odniosłem wrażenie, że od miast woli raczej wiejskie tereny.
      - Merlinie - oświadczył. - Powinieneś chyba szybciej przynieść do domu wieści o całej tej aferze. Dotyczy nas wszystkich. Ciekawe, co z Dworcami Chaosu? Czy ten karabin tam także by wystrzelił? Chociaż to Caine i Bleys byli celami zamachowca. Nikt nie wzywał mnie do Dworców, by powiadomić o jakichś wypadkach. Jednak... może tamtych krewniaków też należałoby wprowadzić w całą sprawę?
      - Jeszcze parę dni temu wszystko wydawało się o wiele prostsze - wyjaśniłem Martinowi. - A kiedy sytuacja zaczęła rozwijać się szybciej, zbyt mnie pochłonęła.
      - Ale te wszystkie lata... i zamachy na twoje życie...
      - Nie biegnę do domu za każdym razem, kiedy ktoś nadepnie mi na odcisk. Nikt tego nie robi. Nie widziałem wtedy żadnego związku.
      Wiedziałem jednak, że to on ma rację, a ja się mylę.
      Na szczęście akurat wtedy wrócił Random.
      - Nie bardzo mogłem ją przekonać, że to zaszczyt - poskarżył się. - Ale załatwi to.
      Porozmawiałiśmy jcszcze o sprawach bardziej ogólnej natury, głównie o tym, co porabialiśmy przez ostatnie lata. Przypomniałem sobie, że Random ciekaw był Ghostwheela, więc wspomniałem o tym projekcie. Natychmiast zmienił temat, sprawiając wrażenie, że wolałby omówić to ze mną w cztery oczy. Po pewnym czasie Martin zaczął ziewać, co okazało się zaraźliwe. Random życzył nam dobrej nocy i zadzwonił po sługę, by pokazał mi mój pokój.
      Poprosiłem Dika, który odprowadził mnie na kwaterę, by poszukał materiałów do rysowania. Po dziesięciu minutach dostarczył wszystkiego, czego potrzebowałem. Droga powrotna byłaby długa i męcząca, a ja odczuwałem znużenie. Dlatego usiadłem przy stole i zaeząłem konstruować Atut tego baru w kłubie, gdzie wczoraj wieczorem zabrał mnie Bill. Po dwudziestu minutach uznałem, że odwzorowałem wszystko jak należy.
      Teraz była to już tylko kwestia różnicy upływu czasu, podlegającej pewnym wahaniom. Stosunek 2,5:1 pomiędzy Amberem a cieniem, gdzie ostatnio mieszkałem, był tylko czymś w rodzaju reguły kciuka. Całkiem możliwe, że już się spóźniłem na spotkanie z bezimiennym włamywaczem.
      Odłożyłem na bok wszystko oprócz Atutu. Wstałem.
      Ktoś zapukał do drzwi. Kusiło mnie, żeby nie odpowiadać, ale ciekawość zwycięźyła. Przeszedłem przez pokój, odsunąłem rygiel i otworzyłem. Za progiem stała Fiona, z włosami dła odmiany rozpuszczonymi. Miała na sobie elegancką, zieloną wieczorową suknię i niewielką broszkę z klejnotami, doskonale pasującymi do włosów.
      - Cześć, Fi - powiedziałem. - Co cię sprowadza?
      - Wyczułam, że pracujesz z pewnymi siłami - odparła. - Nie chciałam, żeby coś się z tobą stało, zanim zdążymy porozmawiać. Mogę wejść?
      - Oczywiście. - Odsunąłem się. - Ale spieszy mi się.
      - Wiem. Może jednak będę mogła ci pomóc.
      - Jak? - spytałem zamykając drzwi.
      Rozejrzała się i zauważyła skończony przed chwilą Atut. Zasunęła rygiel i podeszła do stołu.
      - Bardzo udany - pochwaliła, studiując moją pracę. - Więc tam się wybierasz? Gdzie to jest?
      - To bar w takim niedużym klubie w okolicy, skąd tu przybyłem. O dziesiątej czasu miejscowego mam tam spotkanie z obcą mi osobą. Liczę, że otrzymam informacje o tym, kto i dlaczego próbował mnie zabić, może dowiem się też czegoś o innych sprawach, które mnie niepokoją.
      - Idź - powiedziała. - I zostaw tu Atut. W ten sposób będę mogła patrzeć, co się dzieje, a gdybyś nagle potrzebował pomocy, potrafię ci jej udzielić.
      Uścisnąłem jej rękę. Potem zająłem pozycję obok stołu i skoncentrowałem się.
      Po chwili obraz nabrał głębi i barw. Zatonąłem w pojawiających się strukturach, a wszystko zbliżyło się i rozrosło, wypierając bezpośrednie otoczenie. Poszukałem wzrokiem zegara, który jak zapamiętałem, wisiał po prawej stronie baru... 9.48. Zdążyłem niemal w ostatniej chwili.
      Widziałem już klientów, słyszałem ich głosy. Rozejrzałem się za najwygodniejszym do materializacji punktem. W prawym końcu baru, koło zegara, nie było nikogo. Dobrze...
      Byłem tam. Starałem się sprawiać wrażenie, że siedzę tu przez cały czas. Trzech gości spojrzało w moją stronę. Uśmiechnąłem się i kiwnąłem głową. Poprzedniego wieczoru Bill przedstawił mnie jednemu z mężczyzn, drugiego widziałem, choć nie rozmawialiśmy. Obaj skinęli mi w odpowiedzi, co przekonało trzeciego, że jestem prawdziwy. Natychmiast zając się znowu siedzącą przy nim kobietą.
      Po chwili podszedł barman. On też mnie pamiętał, bo zapytał, czy przyjechałem z Billem.
      Wziąłem piwo i z kuflem w ręku odszedłem do najbardziej odosobnionego stolika. Tam siedziałem plecami do ściany, od czasu do czasu spoglądając na zegar i obserwując oba wejścia do sali. Gdy się skupiłem, wyczuwałem obecność Fiony.
      Dziesiąta przyszła i poszła, podobnie jak kilku gości. Nikt się mną szczególnie nie interesował, za to moją uwagę zwróciła pewna samotna młoda dama o jasnych włosach i profilu jak kamea. Na tym kończyło się podobieństwo, ponieważ kamee na ogół się nie uśmiechają, a ona to właśnie zrobiła tuż przed odwróceniem głowy, gdy spojrzała na mnie po raz drugi. Do licha, dlaczego muszę być wplątany w sprawę życia i śmierci?
      W niemal każdej innej sytuacji wypiłbym piwo, poszedł po następne, wymienił kilka uprzejmych zdań, potem zapytał, czy nie zechciałaby się do mnie przysiąść.
      Właściwie...
      Spojrzałem na zegar.
      10:20.
      Ile czasu powinienem jeszcze dać tajemniczemu głosowi? Czy po prostu założyć, że to George Hansen i że zrezygnował ze spotkania widząc, jak się rozpływam?
      Jak długo jeszcze ona tu zostanie?
      Dyskretnie zgrzytnąłem zębami. Nie rozpraszać się.
      Studiowałem jej wąską talię, łuki bioder, ramiona...
      10.25.
      Zauważyłem, że mam pusty kufel. Zabrałem go, by napełnić ponownie. W skupieniu obserwowałem, jak przybywa piany.
      - Zauważyłam, że siedzi pan sam - usłyszałem jej głos. - Czeka pan na kogoś?
      Pachniała mocno jakimiś dziwnymi perfumami.
      - Tak - odpowiedziałem. - Ale wydaje mi się, że jest już za późno.
      - Mam podobny problem - wyznała, a ja zwróciłem się w jej stronę. Znów się uśmiechała. - Moglibyśmy czekać razem - zakończyła.
      - Może się pani przysiądzie - zaproponowałem. - Wolę spędzić ten czas w pani towarzystwie.
      Wzięła swojego drinka i poszła za mną do stolika.
      - Mam na imię Merle, Merle Corey - przedstawiłem się, gdy tylko usiedliśmy.
      - Meg Devlin. Nie widziałam cię tutaj.
      - Jestem przejazdem. Rozumiem, że ty nie?
      Pokręciła głową.
      - Niestety, mieszkam w nowym osiedlu parę kilometrów stąd.
      Skinąłem, jakbym wiedział, gdzie to jest.
      - Skąd pochodzisz? - zainteresowała się.
      - Z centrum wszechświata - odparłem, po czym szybko dodałem: - Z San Francisco.
      - Mieszkałam tam kilka lat. Czym się zajmujesz?
      Oparłem się niespodziewanemu impulsowi, by powiedzieć, że jestem czarodziejem. Zamiast tego opisałem moją ostatnią pracę w Grand Design. Ona, jak się dowiedziałem, była modelką i zaopatrzeniowcem wielkiego magazynu, potem prowadziła butik.
      Rzuciłem okiem na zegar. Była 10.45. Pochwyciła moje spojrzenie.
      - Chyba oboje nas wystawiono do wiatru - zauważyła.
      - Prawdopodobnie - przyznałem. - Ale poczekajmy do jedenastej... żeby nikt nie miał pretensji.
      - Zgoda.
      - Jadłaś już?
      - Wcześniej.
      - Jesteś głodna?
      - Trochę. Właściwie tak. A ty?
      - Też. Zauważyłem, że ludzie coś tu zamawiali. Sprawdzę.
      Okazało się, że możemy dostać kanapki. Poprosiłem o dwie, do tego jakąś sałatkę.
      - Mam nadzieję, że twoja randka nie przewidywała póżnej kolacji - powiedziałem nagle.
      - Nie było o tym mowy. Zresztą to nieważne - odparla i ugryzła kawałek.
      Minęla jedenasta. Skończyłem piwo, zjadłem kanapkę i szczerze mówiąc, nie miałem już ochoty na więcej.
      - Przynajmniej wieczór nie okazał się kompletną klęską - oświadczyła, zmięła i odłożyła serwetkę.
      Obserwowalem jej rzęsy, ponieważ bylo to przyjenme zajęcie. Nie miała makijażu, a jeśli nawet, to bardzo delikatny. Zamierzałem właśnie wyciągnąć rękę i przykryć jej dłoń swoją, ale mnie uprzedziła.
      - Co planowałaś na dzisiejszy wieczór? - spytałem.
      - Nic takiego. Trochę tańca, parę drinków, może spacer przy księżycu... Takie głupstwa.
      - W sali obok słyszę muzykę, Może przejdziemy tam?
      - Moglibyśmy - odparła. - Dlaczego nie?
      Kiedy wychodziliśmy, usłyszałem głos, a właściwie szept Fiony:
      Merlinie. jeśli opuścisz scenę z Atutu znajdziesz się poza moim zasięgiem.
      - Zaczekaj chwilę - odpowiedziałem.
      - Słucham? - nie zrozumiała Meg.
      - Ee... muszę iść do toalety - wyjaśniłem.
      - Dobry pomysł. Ja też. Spotkamy się tutaj, w hallu. Za parę minut.
      Pomieszczenie było puste, ale wszedłem do kabiny na wypadek, gdyby ktoś tu zajrzał. Wyszukałem w talii Atut Fiony i po chwili nastąpił kontakt.
      - Posłuchaj, Fi - powiedziałem. - Najwyraźniej nikt już się nie zjawi. Ale pozostała część wieczoru może jeszcze miło się ułożyć. Dlaczego przy okazji wizyty tutaj nie mogę się trochę zabawić? Dziękuję ci za pomoc. Wrócę później.
      - Sama nie wiem. - Zawahała się. - Nie podoba mi się, że w takiej sytuacji idziesz z kimś obcym. Gdzieś tam ciągle może ci coś grozić.
      - Nie grozi - zapewniłem. - Znam sposób, żeby to sprawdzić, i on nic nie wykazuje. Poza tym jestem prawie pewien, że to był człowiek, którego tutaj poznałem, i że zrezygnował, kiedy się wyatutowałem. Nic mi nie będzie.
      - To mi się nie podoba - powtórzyła.
      - Jestem dużym chłopcem. Umiem o siebie zadbać.
      - Mam nadzieję. Wezwij mnie natychmiast, gdyby pojawiły się jakieś problemy.
      - Nie będzie żadnych problemów. Możesz spokojnie iść do łóżka.
      - I wezwij mnie, kiedy zechcesz wrócić. Nie przejmuj się, że mnie obudzisz. Chcę osobiście sprowadzić cię do domu.
      - Dobrze, tak zrobię. Dobranoc.
      - Bądź ostrożny.
      - Zawsze jestem.
      - W takim razie dobranoc.
      Zerwała kontakt.
      Kilka minut później byliśmy już na parkiecie. Obracaliśmy się, słuchaliśmy i dotykaliśmy. Meg miała skłonności do prowadzenia. Ale, do diabła, mogę przecież dać się poprowadzić. Od czasu do czasu próbowałem nawet być ostrożny, ale nie dostrzegłem nic groźniejszego niż głośna muzyka i nagłe wybuchy śmiechu.
      O wpół do dwunastej sprawdziliśmy w barze. Siedziało tam kilka par, ale jej partner się nie zjawił, i nikt nawet nie skinął mi głową. Powróciliśmy do muzyki.
      Zajrzeliśmy tam znowu krótko po północy, z podobnym wynikiem. Usiedliśmy i zamówiliśmy ostatniego drinka.
      - No cóż, było warto - stwierdziła, kładąc dłoń w takim miejscu, bym mógł nakryć ją swoją. Zrobiłem to.
      - Owszem - powiedziałem. - Szkoda, że nie moźemy spotykać się częściej. Niestety, jutro muszę wyjechać.
      - Gdzie się wybierasz?
      - Z powrotem do centrum wszechświata.
      - Szkoda - westchnęła. - Podwieźć cię gdzieś?
      Kiwnąłem głową.
      - Tam gdzie ty jedziesz.
      Uśmiechnęła się i ścisnęła mi dłoń.
      - Dobrze. Jeśli zajrzysz do mnie, poczęstuję cię filiżanką dobrej kawy.
      Skończyliśmy drinki i wyszliśmy na parking. Po drodze przystawaliśmy kilka razy, żeby się objąć. Postarałem się nawet, żeby znowu pobyć ostrożnym, ale byliśmy chyha jedynymi ludźmi na placu. Samochód Meg okazał się niewielkim, zgrabnym czerwonym porschem z otwartym dachem.
      - Jesteśmy. Chcesz poprowadzić? - spytała.
      - Nie. Ty prowadź, a ja będę wypatrywał jeźdźców bez głowy.
      - Kogo?
      - To piękna noc a ja zawsze marzyłem, by mieć szofera dokładnie takiego jak ty.
      Wsiedliśmy i ruszyliśmy. Szybko, oczywiście. Jakoś wydawało się to naturalne. Droga była pusta, a mnie ogarnęło poczucie uniesienia. Wyciągnąłem rękę i przywołałem z Cienia zapalone cygaro. Zaciągnąłem się kilka razy i odrzuciłem je, gdy z rykiem przemknęliśmy przez most. Przyglądałem się gwiazdozbiorom, które przez te osiem lat stały się znajome. Odetchnąłem głęboko i wolno wypuściłem powietrze. Próbowałem przeanalizować swoje uczucia i doszedłem do wniosku, że jestem szczęśliwy. Już dawno się tak nie czułem.
      Za kępą drzew przy drodze pojawiła się szachownica świateł. Minutę później minęliśmy zakręt i zobaczyłem, że to niewielkie osiedle po prawej stronie szosy. Meg zwolniła i skręciła w drogę dojazdową.
      Zaparkowała na numerowanym miejscu, skąd alejką wśród krzewów przeszliśmy do wejścia budynku. Otworzyła drzwi, minęliśmy hall i wsiedliśmy do windy. Jazda trwała zbyt krótko, a kiedy dotarliśmy do jej mieszkania, naprawdę zrobiła kawę.
      I bardzo dobrze. Kawa była świetna. Siedzieliśmy razem i piliśmy ją. Bardzo długo...
      Jedna rzecz doprowadziła w końcu do następnej.
      Trochę później znaleźliśmy się w sypialni a nasze ubrania na krześle. Gratulowałem sobie, że nie doszło do skutku spotkanie, dla którego tu wróciłem. Była gładka, miękka i ciepła, i była jej odpowiednia ilość w odpowiednich miejscach. Imadło kryte aksamitem, obłane miodem... zapach jej perfum...
      O wiele później leżeliśmy w stanie tego chwilowego, spokojnego zmęczenia, na które nie będę marnował metafor. Gładziłem jej włosy, gdy przeciągnęła się, odwróciła głowę i spojrzała na mnie spod półprzymkniętych powiek.
      - Powiesz mi coś? - spytała.
      - Pewnie.
      - Jak miała na imię twoja matka?
      Miałem uczucie, że coś szorstkiego przetoczyło mi się po kręgosłupie. Ale chciałem sprawdzić, do czego to wszystko prowadzi.
      - Dara - powiedziałem.
      - A ojciec?
      - Corwin.
      Uśmiechnęła się.
      - Tak myślałam - stwierdziła. - Ale musiałam wiedzieć na pewno.
      - Czy ja też mogę o coś zapytać? Czy może to gra dla jednej osoby?
      - Oszczędzę ci kłopotu. Chcesz, wiedzieć, dlaczego mnie to interesuje.
      - Trafiłaś w punkt.
      - Przepraszam - szepnęła i przesunęła nogę.
      - Jak sądzę, ich imiona są dla ciebie istotne.
      - Jesteś Merlin - oznajmiła. - Diuk Kolviru i książę Chaosu.
      - Niech to diabli! - mruknąłem. - Wydaje się, że wszyscy w tym cieniu mnie znają. Macie jakiś klub czy co?
      - Kto jeszcze cię zna? - spytała natychmiast, szeroko otwierając oczy.
      - Mój kumpel Luke Raynard, nieżyjący już Dan Martinez, prawdopodobnie miejscowy farmer George Hansen... i jeszcze jeden martwy, Victor Mełman. Czemu? Czy ich nazwiska jakoś ci się kojarzą?
      - Tak. Ten niebezpieczny to Luke Raynard. Przywiozłam cię tu, żeby cię przed nim ostrzec, jeśli okażesz się właściwą osobą.
      - Co to znaczy "właściwą"?
      - Jeśli będziesz tym, kim jesteś: synem Dary.
      - Więc ostrzeż mnie.
      - Właśnie to zrobiłam. Nie ufaj mu.
      Usiadłem i oparłem się na poduszce.
      - Czego on chce? Mojej kolekcji znaczków? Czeków podróżnych? Mogłabyś wytłumaczyć dokładniej?
      - Kilka razy próbował cię zabić, parę lat temu...
      - Co? Jak?
      - Za pierwszym razem była to ciężarówka, która niemal cię przejechała. Rok później...
      - Bogowie! Naprawdę wiesz! Podaj daty. Kiedy próbował to zrobić?
      - Trzydziestego kwietnia. Zawsze trzydzietego kwietnia.
      - Dlaczego? Czy wiesz dlaczego?
      - Nie.
      - Cholera. Skąd się o tym dowiedziałaś?
      - Byłam w pobliżu. Patrzyłam.
      - Czemu nic nie zrobiłaś?
      - Nie mogłam. Nie wiedziałam, który z was jest którym.
      - Panienko, zupełnie się pogubiłem. Kim ty jesteś, do diabła, i jaką rolę grasz w tym wszystkim?
      - Jak Luke, nie jestem tym, kim się wydaję... - zaczęła.
      W sąsiednim pokoju coś ostro zabrzęczało.
      - Ojej! - jęknęła, wyskakując z łóżka.
      Poszedłem za nią. Dotarłem do przedpokoju, gdy naciskała guzik pod niewielką kratką.
      - Halo - odezwała się.
      - To ja, kochanie - usłyszałem odpowiedź. - Wróciłem o dzień wcześniej. Wpuść mnie, dobrze? Niosę cały stos pakunków.
      O rany!
      Zwolniła jeden przycisk, nacisnęła drugi. Obejrzała się na mnie.
      - To mąż - szepnęła bez tchu. - Musisz natychmiast wyjść. Proszę! Zejdź po schodach!
      - Ale niczego mi jeszcze nie wytłumaczyłaś!
      - Powiedziałam już dosyć! Błagam, nie sprawiaj kłopotów!
      - Już - mruknąłem. Biegiem wróciłem do sypialni, wciągnąłem spodnie i wsunąłem buty. Skarpetki i bieliznę wepchnąłem do tylnej kieszeni i narzuciłem koszulę.
      - To nie wszystko - powiedziałem. - Wiesz więcej i chcę to usłyszeć.
      - Tylko tego chcesz?
      Prędko pocałowałem ją w policzek.
      - Nie tylko. Wrócę.
      - Nie - sprzeciwiła się. - Będę już inna. Spotkamy się znowu, gdy nadejdzie czas.
      Ruszyłem do drzwi.
      - To nie wystarczy - oznajmiłem, stając w progu.
      - Musi.
      - Zobaczymy.
      Przebiegłem przez korytarz i pchnąłem drzwi z tabliczką WYJŚCIE. Na schodach zapiąłem i wcisnąłem w spodnie koszulę. Zatrzymałem się na samym dole, żeby włożyć skarpetki. Przyczesałem palcami włosy i otworzyłem drzwi do hallu.
      Nikogo w polu widzenia. To dobrze.
      Kiedy wyszedłem z budynku i ruszyłem ulicą, tuż przede mną zahamował czarny sedan. Usłyszałem szum odsuwanej szyby i dostrzegłem błysk czerwieni.
      - Wsiadaj, Merlinie - odezwał się znajomy głos.
      - Fiona!
      Wsunąłem się do środka. Ruszyła od razu.
      - To ona? - zapytała.
      - Ona co? - Nie zrozumiałem.
      - Czy była osobą, z którą miałeś się spotkać?
      Aż do tej chwili nie przyszło mi to do głowy.
      - Wiesz - przyznałem po chwili. - Chyba tak.
      Skręciła na szosę i ruszyła w kierunku, z którego tu przybyłem.
      - Jaką grę prowadzi? - dopytywała się Fiona.
      - Wiele bym dał, żeby wiedzieć - odparłem.
      - Opowiedz mi o tym - zaproponowała. - Nie krępuj się, możesz wyciąć niektóre partie.
      - Dobrze - mruknąłem i zacząłem mówić.
      Zanim skończyłem, zatrzymaliśmy się na klubowym parkingu.
      - Po co tu wróciliśmy? - zdziwiłem się.
      - Stąd wzięłam samochód. Może należeć do któregoś z przyjaciół Bille. Pomyślałam, że uprzejmość nakazuje go zwrócić.
      - Skorzystałaś z mojego Atutu, żeby przenieść się do baru?
      - Owszem. Jak tylko poszliście tańczyć. Obserwowałam was prawie godzinę, głównie z tarasu. Mówiłam, żebyś był ostrożny.
      - Przepraszam. Zawróciła mi w głowie.
      - Zapomniałam, że nie podają tu absyntu. Musiała mi wystarczyć mrożona marguerita.
      - Za to też przepraszam. Potem uruchomiłaś samochód na drut i pojechałaś za nami?
      - Tak. Czekałam na parkingu przed blokiem i przez twój Atut utrzymywałam najbardziej peryferyjny kontakt. Gdybym wyczuła zagrożenie, poszłabym za tobą.
      - Dzięki. Jak peryferyjny?
      - Nie jetem podglądaczem, jeśli o to ci chodzi. No dobrze, teraz oboje wiemy, co się działo.
      - Ta historia jest o wiele dłuższa niż ostatni rozdział.
      - Zaczekaj z nią - przerwała. - Na razie. W tej chwili interesuje mnie tylko jedna sprawa: nie masz przypadkiem fotografii tego Luke'a Raynarda?
      - Mogę mieć. - Sięgnąłem po portfel. - Tak, chyba mam.
      Wyciągnąłem z tylnej kieszeni majtki i szukałem dalej.
      - Dobrze, że nie nosisz szortów - zauważyła.
      Znalazłem portfel i zapalilem sufitową lampkę. Kiedy przeglądałem zawartość, Fiona pochyliła się i oparła mi dłoń na ramieniu. Znalazłem wyraźne kolorowe zdjęcie z plaży: Luke, ja, a obok Julia i dziewczyna imieniem Gail z którą Luke wtedy chodził.
      Poczułem, jak ściska mi ramię. Nabrała tchu.
      - O co chodzi? - spytałem. - Znasz go?
      Zbyt szybko pokręciła głową.
      - Nie, nie - zapewniła. - Nigdy w życiu go nie widziałam.
      - Marny z ciebie kłamca, cioteczko. Kto to jest?
      - Nie wiem.
      - Daj spokój. Niewiele brakowało, a na jego widok wykręciłabyś mi rękę.
      - Nie męcz mnie.
      - Tu chodzi o moje życie.
      - Tu chodzi o coś więcej niż twoje życie.
      - A więc?
      - Zostawmy to na razie.
      - Obawiam się, że nie mogę się na to zgodzić. Będę nalegał.
      Odwrociła się w moją stronę i uniosła dłonie. Z wypielęgnowanych palców wydobyły się smużki dymu.
      Frakir zaczęła pulsować, co oznaczało, że Fiona jest dostatecznie wściekła, by uderzyć, jeśli nie będzie miała innego wyjścia.
      Wykonałem ochronny gest i uznałem, że lepiej ustąpić.
      - No dobrze. Zostawmy tę sprawę i wracajmy do domu.
      Zgięła palce i dym rozwiał się. Frakir znieruchomiała.
      Fiona wyjęła z torebki zestaw Atutów i wybrała kartę Amberu.
      - Ale prędzej czy później musisz mi powiedzieć - uprzedziłem.
      - Później - odparła. Przed nami pojawiła się wizja Amberu.
      To jedno zawsze podobało mi się u Fiony: nie uznawała maskowania własnych uczuć.
      Zgasiłem jeszcze lampkę i wokół nas rozrósł się Amber.



Strona główna     Indeks