Zelazny Roger - Atuty Zguby - Rozdział 05

Rozdział piąty



      Wbiegłem w późne popołudnie i zatrzymałem się na ulicy przed moim samochodem. Z trudem go rozpoznałem. Był pokryty kurzem, popiołem i miał pełno zacieków wody. Jak długo właściwie mnie nie było? Nie próbowałem ustalić różnicy upływu czasu pomiędzy tam a tutaj, ale wóz sprawiał wrażenie, że stoi tu ponad miesiąc. Chociaż nie był uszkodzony. Nikt się nie włamał ani...
      Moje spojrzenie przebiegło ponad maską i dalej. Budynku, gdzie mieściła się Brutus Storage Company i mieszkanie świętej pamięci Victora Melmana, już tam nie było. Na rogu pozostał tylko wypalony szkielet i zachowane części dwóch ścian. Ruszyłem w tamtą stronę.
      Szedłem spacerowym krokiem i oglądałem to, co pozostało. Zwęglone szczątki były zimne i martwe. Szare smugi i gładkie kręgi sadzy wskazywały, że pompowano tu wodę, która zdążyła już wyschnąć. Zapach pogorzeliska nie był szczególnie intensywny. Czy to ja spowodowałem pożar tym ogniskiem w wannie? Chyba nie. To był niewielki i odizolowany płomień, a póki czekałem w mieszkaniu, nic nie wskazywało na to, by miał się rozszerzyć.
      Kiedy badałem ruiny, obok przejechał chłopiec na zielonym rowerze. Wrócił po kilku minutach i zahamował trzy metry ode mnie. Wyglądał na jakieś dziesięć lat.
      - Widziałem to - oznajmił. - Widziałem, jak się paliło.
      - Kiedy to było? - spytałem.
      - Trzy dni temu.
      - Wiedzą, co było powodem?
      - Coś w tych magazynach, coś łatwego.
      - Łatwopalnego?
      - Tak - potwierdził ze szczerbatym uśmiechem. - Może specjalnie. Coś z ubezpieczeniami.
      - Naprawdę?
      - Uhum. Tata mówił, że pewnie marnie im szły interesy.
      - Takie rzeczy się zdarzają - przyznałem. - Czy byli jacyś ranni?
      - Myśleli, że może spalił się ten malarz, co mieszkał na górze, bo nigdzie nie mogli go znależć. Ale nie było żadnych kości ani nic. To był Fajny pożar. Długo się paliło.
      - Wybuchł w dzień czy w nocy?
      - W nocy. Patrzyłem stamtąd... - Pokazał miejsce po drugiej stronie ulicy, w kierunku, z którego przyszedłem. - Dużo wody nalali.
      - Nie widziałeś, czy ktoś wychodził z budynku?
      - Nie - odparł. - Jak przyszedłem, paliło się już na całego.
      Pokiwałem głową i zawróciłem do samochodu.
      - Naboje powinny wybuchnąć w takim pożarze, prawda? - zapytał.
      - Prawda - potwierdziłem.
      - Ale nie wybuchły.
      Odwróciłem się.
      - Nie rozumiem.
      Malec grzebał już w kieszeni.
      - Wczoraj bawiliśmy się tu z chłopakami - wyjaśnił. - I znaleźliśmy całą masę naboi.
      Otworzył dłoń, demonstrując kilka metalowych obiektów, Kiedy szedłem ku niemu, przykucnął i położył jeden na chodniku. Potem złapał jakiś kamień i zamachnął się.
      - Nie! - krzyknąłem.
      Kamień uderzył w nabój i nic się nie stało.
      - Mogłeś zrobić sobie krzywdę... - zacząłem, ale przerwał mi.
      - Nie. Nie ma sposobu, żeby te dranie wybuchły. Nie da się nawet podpalić tego róźowego ze środka. Masz zapałki?
      - Różowego? - powtórzyłem. Chłopiec przesunął kamień, odsłaniając zgniecioną łuskę i drobne ślady różowego proszku.
      - Tego. - Wskazał palcem. - Śmieszny, nie? Myślałem, że proch jest szary.
      Przyklęknąłem i dotknąłem dziwnej substancji. Roztarłem w palcach. Powąchałem. Nawet skosztowałem.
      Nie miałem pojęcia, co to może być za paskudztwo.
      - Nie wiem - stwierdziłem. - Mówisz, że się nic pali?
      - Nie. Nasypaliśmy trochę do gazety i podpaliliśmy ją. Ten proszek roztopił się i wypłynął. Nic więcej.
      - Masz jeszcze parę?
      - No... mam.
      - Dam ci za nie Dolca - obiecałem.
      Znowu pokazał zęby i przerwy między nimi, a jego dłoń zniknęła w kieszeni dżinsów. Przesunąłem Frakir nad dziwaczną gotówką z Cienia, po czym wybrałem ze stosu dolara. Chłopak przyjął go i wręczył mi dwa brudne od sadzy naboje kalibru 30,30.
      - Dzięki - powiedział.
      - Drobiazg. Znalazłeś jeszcze coś ciekawego?
      - Nie. Wszystko się spaliło.
      Wróciłem do samochodu. Wycieraczki tylko rozmazywały brud na szybie, więc skręciłem po drodze do pierwszej napotkanej myjni. A kiedy gąbczaste macki sięgały ku mnie spośród morza piany, sprawdzilem, czy mam jeszcze te zapałki, które zostawił mi Luke. Były. To dobrze. Przed myjnią zauważyłem telefon.
      - Halo, motel New Line - odezwał się młody, męski głos.
      - Parę dni temu wprowadził się do was Lucas Raynard - powiedziałem. - Chcialbym sprawdzić, czy nie zostawił dla mnie wiadomości. Nazywam się Merle Corey.
      - Chwileczkę.
      Cisza. Jakieś szmery.
      - Tak, zostawił.
      - Co napisał?
      - Jest w zaklejonej kopercie. Wolałbym raczej...
      - W porządku. Podjadę do was.
      Na miejscu, za kontuarem w hallu znalazłem wlaściciela głosu. Przedstawiłem się i poprosiłem o kopertę.
      Recepcjonista - niewysoki blondyn ze zjeżonym wąsem - przyglądał mi się przez chwilę.
      - Czy spotka się pan z panem Raynardem? - zapytal w końcu.
      - Tak.
      Otworzyl szufladę i wyjął małą, brązową kopertę. Bylo na niej wypisane nazwisko Luke'a i numer pokoju.
      - Nie zostawił adresu - wyjaśnił, otwierając kopertę. - Pokojówka znalazła to w łazience, kiedy się wyprowadził. Czy mógłby mu pan oddać?
      - Jasne - zgodziłem się, a on wręczył mi pierścień.
      Usiadłem w fotelu po lewej stronie hallu. Pierścień był z różowawego złota, z niebieskim kamieniem. Chyba nigdy go u Luke'a mie widziałem. Wsunąłem go na serdeczny palec lewej ręki. Pasował idealnie. Postanowiłem nosić go, póki się nie spotkamy.
      Otworzyłem list napisany na motelowej papeterii.
      Przeczytałem:
     
     
     
      Merle.
      Skoro, z kolacji nic nie wyszło. Czekałem. Mam nadzieję, że nic się nie stało. Rano wyjeżdżam do Albuquerque. Zostanę tam trzy dni. Potem następne trzy w Santa Fe. Tu i tu zatrzymam się w Hiltonie. Jest parę spraw które chciałbym z tobą omówić. Skontaktuj się.
      Luke
     
     
      Hm.
      Zadzwoniłem do mojego biura podróży i dowiedziałem się, że jeśli się pospieszę, mogę dostać miejsce na popołudniowy lot do Albuquerque. Zdecyduwalem się, ponieważ zależałlo mi na rozmowie twarzą w twarz, nie przez telefon. Podjechałem do nich, odebrałem bilet, zapłaciłem gotówką, dotarłem na lotnisko i parkując pożegnałem się z samochodem. Nie sądziłem, żebym go znowu zobaczył. Zarzuciłem plecak na ramię i ruszyłem do terminalu.
      Rszta była łatwa i prosta. Patrzyłem, jak oddala się ziemia, i wiedziałem. że pewien etap mojego życia właśnie dobiegł końca. I jak wiele rzezy. odbyło się to całkiem inaczej, niż sobie planowałem. Zamierzalem szybko załatwić sprawę S albo zapomnieć o niej, potem odwiedzić kilko osób, które od dawna już chciałem zobaczyć, zatrzymać się w paru miejscach, które od dawna mnie interesowały. Później ruszyłbym poprzez Cień by jeszcze raz sprawdzić Ghostwheeła, i wreszcie podążyć ku jaśniejszemu biegunowi mojej egzystencji. Teraz priorytety uległy zmianie - wszystko z powodu jakiegoś związku między S a śmiercią Julii, a także dlatego, że w sprawę była zaangażowana jakaś niezrozumiała dla mnie siła z Cienia.
      Ta druga sprawa niepokoiła mnie w najwyższym stopniu. Czyżbym kopał dla siebie grób, równocześnie z powodu własnej dumy narażając krewnych i przyjaciół? Chciałem sam to załatwić, ale, przyjazne nieba, im więcej o tym myślałem, tym większe wrażenie robiły na mnie wrogie siły, które już poznałem, a także skromny zakres mej wiedzy o S. To nieuczciwe, zatajać wszystko przed innymi - zwłaszcza że im też może grozić niebezpieczeństwo. Chciałbym sam rozwiązać całą sprawę i wręczyć im S w prezencie. Moźe nawet to zrobię, ale...
      Do diabła, przecież muszę im powiedzieć. Jeśli S dostanie mnie i zwróci się przeciw nim, lepiej, żeby wiedzieli. Jeśli to element czegoś większego, lepiej, żeby wiedzieli.
      I chociaż bardzo mi się to nie podobało, będę musiał im powiedzieć.
      Pochyliłem się i zawahałem, sięgając do schowanego pod fotelem plecaka. Nic się przecież nie stanie, stwierdziłem, jeśli zaczekam do rozmowy z Lukiem. Zanim opowiem im swoją historię, wolałbym najpierw poznać więcej szczegółów. Nie ma pośpiechu.
      Westchnąłem. Stewardesa podała mi drinka i teraz sączyłem go wolno. Normalna jazda do Albuquerque trwałaby zbyt długo, a skrót przez Cień raczej nie wchodził w grę, ponieważ nigdy tam nie byłem i nie wiedziałem, jak znaleźć właściwe miejsce. Tym gorzej. Szkoda, że nie będę miał samochodu. Luke jest już pewnie w Santa Fe.
      Łyknąłem jeszcze i przyglądałem się kształtom chmur. Dostrzegałem takie, które pasowały do mojego nastroju, więc wyjąłem książkę i czytałem, póki nie zaczęliśmy podchodzić do lądowania. Kiedy znowu spojrzałem w okno, moje pole widzenia wypełniały górskie szczyty.
      Trzeszczący głos zapewnił mnie, że pogoda jest znakomita. Myślałem o swoim ojcu.
      Dotarłem do bramki, minąłem kiosk pełen indiańskiej biżuterii, meksykańskich naczyń i krzykliwych pamiątek, znalazłem telefon i zadzwoniłem do miejscowego Hiltona. Powiedzieli, że Luke już się wyprowadził. Zatelefonowałem do Hiltona w Santa Fe. Owszem, zameldował się, ale nie było go u siebie. Zarezerwowałem pokój i odłożyłem słuchawkę. Kobieta w informacji powiedziała, że za jakieś pół godziny mogę złapać autobus Shuttlejack do Santa Fe i wskazała, gdzie są kasy. Santa Fe to jedna z niewielu stolic stanów, które nie mają porządnego lotniska. Czytałem gdzieś o tym.
      Kiedy jechaliśmy na północ autostradą I-25, gdzieś pomiędzy coraz dłuższymi cieniami w okolicach Sandia Peak, Frakir zacisnęła mi się nagle na ręce i natychmiast zwolniła nacisk. I znowu. A potem jeszcze raz. Rozejrzałem się szybko, szukając niebezpieczeństwa, przed którym właśnie mnie ostrzeżono.
      Miałem miejsce z tyłu. Na przodzie dostrzegłem parę w średnim wieku - mówili z teksaskim akcentem i mieli na sobie straszliwe ilości srebrnej biżuterii z turkusami. Bliżej środka trzy starsze kobiety dyskutowały, co słychać w Nowym Jorku. Po drugiej stronie siedziała para bardzo zajętych sobą młodych ludzi i dwóch chłopaków z rakietami do tenisa, rozmawiających o college'u. Za nimi zakonnica czytała jakąś książkę. Wyjrzałem przez okno, ałe na autostradzie ani w jej pobliżu nie zauważyłem niczego szczególnie groźnego. Nie chciałem zwracać na siebie uwagi, co nastąpiłoby z pewnością, gdybym użył którejś z technik lokalizacji.
      Dlatego roztarłem ramię i wypowiedziałem jedno słowo w thari. Ostrzeżenia urwały się. Pozostała część podróży minęła spokojnie, jednak to zdarzenie mocno mnie zaniepokoiło. Co prawda, od czasu do czasu mógł się trafić fałszywy alarm. Wynikało to z samej natury systemu nerwowego. Zastanawiałem się, obserwując czerwone łupki, czerwone i żółte pasy skał, przejeżdżając nad wąwozami, spoglądając na odległe szczyty i bliższe zbocza. Czyżby S? Czy kryje się gdzieś niedaleko, przygląda się i czeka? A jeśli tak, to dlaczego? Czy nie moglibyśmy po prostu omówić tego wszystkiego przy piwie? Może cała sprawa wynikła z jakiegoś nieporozumienia.
      Miałem przeczucie, że nie chodzi tu o nieporozumienie. Ale na razie wystarczyłaby mi wiedza o tym, co się właściwie dzieje, nawet gdybyśmy niczego nie rozwiązałi. Mógłbym nawet zapłacić za piwo.
      Gdy wjeżdżaliśmy do miasta, blask zachodzącego słońca wykrzesał jasne iskry na łatach śniegu w Sangre de C'ristos. Cienie prześlizgiwały się po szarozielonych zboczach. Większość budynków w polu widzenia była otynkowana. Wysiadając przed Hiltonem miałem wrażenie, że jest o jakieś dziesięć stopni zimniej, niż kiedy wchodziłem do autobusu w Albuquerque. Nic dziwnego; zyskałem około sześciuset metrów wysokości i przesunąłem się ponad godzinę w kierunku wieczoru.
      Zameldowałem się, znalazłem swój pokój i spróbowałem zatelefonować do Luke'a, ale nikt nie odpowiadał.
      Wziąłem prysznic, przebrałem się i zadzwoniłem znowu, też bez rezultatu. Zaczynałem być głodny i miałem nadzieję, że zjemy kolację razem.
      Postanowiłem znaleźć bar, posiedzieć chwilę przy piwie, a potem sprawdzić jeszcze raz. Miałem nadzieję, że nie wróci z jakiegoś męczącego spotkania. Niejaki pan Brazda, którego spytałem w hallu o drogę, okazał się kierownikiem. Zapytał, czy jestem zadowolony z pokoju, wymieniliśmy kilka uprzejmości, potem wskazał mi korytarz prowadzący do baru. Ruszyłem w tamtą stronę, ale nie dotarłem do celu.
      - Merle! Co ty tu robisz, do licha'? - usłyszałem znajomy głos.
      Odwróciłem się i spojrzałem na Luke'a, który właśnie wszedł do hallu. Spocony i uśmiechnięty, miał na sobie zakurzony wojskowy dres, ciężkie buty, wojskową czapkę i kilka plam brudu na twarzy. Podał mi rękę.
      - Chciałem z tobą porozmawiać - wyjaśniłem. I dodałem: - Co to, zaciągnąłeś się czy co?
      - Nie. Byłem na całodniowej wyprawie w Pecos. Zawsze to robię, kiedy trafię w te okolice. Rewelacja!
      - Będę musiał kiedyś spróbować. A na razie to chyba moja kolej, żeby postawić kolację.
      - Fakt - zgodził się. - Wezmę tylko prysznic i zmienię rzeczy. Spotkajmy się w barze za piętnaście, dwadzieścia minut. Zgoda?
      - Dobrze. To na razie.
      Ruszyłem korytarzem i znalazłem lokal. Był średniej wielkości, mroczny, chłodny i dosyć zatłoczony. Składał się z dwóch połączonych sal z niskimi, wygodnymi na oko krzesłami i małymi stoliczkami. Jakaś para właśnie zwolniła miejsce w rogu po lewej stronie i z drinkami w dłoniach ruszyła za kelnerką do sąsiedniej restauracji. Zająłem stolik. Po chwili zjawiła się kelnerka z baru. Zamówiłem piwo.
      Kilka minut później siedziałem sobie, popijałem wolno i pozwalałem, by moje myśli dryfowały nad perwersyjnie splątanymi wydarzeniami ostatnich dni. Nagle zdałem sobie sprawę, że jedna z licznych przechodzących obok postaci jakoś nie przeszła. Zatrzymała się przy mnie z tyłu, akurat tak daleko, by wzrok zarejestrował ją jako ciemny kształt na granicy percepcji.
      - Przepraszam bardzo - odezwała się cicho. - Czy mógłbym zadać panu jedno pytanie?
      Obejrzałem się. Stał przy mnie niski, szczupły mężczyzna o wyglądzie Hiszpana. z włosami i wąsikiem przyprószonymi już siwizną. Był dostatecznie elegancki i zadbany, by uchodzić za miejscowego biznesmena. Zauważyłem wyszczerbiony przedni ząb, kiedy uśmiechnął się lekko - zwykłe skrzywienie ust - jakby chciał okazać zdenerwowanie.
      - Nazywam się Dan Martinez - powiedział, nie podając ręki. Rzucił okiem na krzesło naprzeciwko mnie. - Czy mogę przysiąść się na chwilę?
      - O co chodzi? Jeśli pan coś sprzedaje, to nie jestem zainteresowany. Czekam na kogoś i...
      Pokręcił głową.
      - Nie, nic z tych rzeczy. Wiem, że pan na kogoś czeka: na pana Lucasa Raynarda. Szczerze mówiąc, chodzi właśnie o niego.
      Wskazałem mu miejsce.
      - Dobrze. Niech pan siada i zada to pytanie. Skorzystał z zaproszenia i złożył dłonie na blacie stolika. Pochylił się lekko.
      - Przypadkiem słyszałem rozmowę panów - zaczął. - I odniosłem wrażenie, że zna go pan dobrze. Czy zechciałby pan zdradzić, od jak dawna trwa ta znajomość?
      - Jeśli tylko to pana interesuje - odparłem - to od ośmiu lat. Razem chodziliśmy do college'u, a potem przez kilka lat pracowaliśmy w jednej firmie.
      - W Grand Design - dokończył. - Firma komputerowa z San Francisco. Ale nie znał go pan przed college'em?
      - Mam wrażenie, że wie pan już całkiem sporo. Ale czego pan właściwie chce? Jest pan gliną albo czymś takim?
      - Nie - zaprzeczył. - Nic podobnego. Zapewniam pana, że nie próbuję przysporzyć pańskiemu przyjacielowi kłopotów. Chciałbym tylko oszczędzić ich sobie. Czy mógłbym spytać...
      Pokręciłem głową.
      - Dość tego przesłuchania - stwierdziłem. - Nie mam ochoty rozmawiać z obcymi o przyjaciołach. Chyba że mają naprawdę ważne powody.
      Rozłożył szeroko ręce.
      - Niczego nie knuję. Wiem przecież, że wszystko mu pan powtórzy. Więcej nawet, proszę o to. On mnie zna. Chcę, żeby wiedział, że o niego pytam. Dobrze? Właściwie to dla jego dobra. Do licha, zwracam się przecież do przyjaciela. Kogoś, kto mógłby skłamać, żaby mu pomóc. A chodzi mi tylko o kilka prostych faktów...
      - A mnie chodzi o jeden prosty powód: po co panu te informacje?
      Westchnął.
      - No dobrze. Przedstawił mi, na próbę, muszę zaznaczyć, pewne bardzo interesujące możliwości inwestycyjne. W grę wchodziłaby duża suma pieniędzy. Istnieje element ryzyka, jak w większości przedsięwzięć dotyczących nowych firm na wysoce konkurencyjnym rynku, ale możliwe zyski czynią tę propozycję atrakcyjną. Pokiwałem głową.
      - I chciałby pan sprawdzić, czy jest uczciwy.
      Zachichotał.
      - Szczerze mówiąc, nie obchodzi mnie, czy jest uczciwy. Interesuje mnie tylko, czy potrafi dostarczyć produkt czysty w sensie prawnym.
      Jego sposób mówienia przypominał mi kogoś, ale mimo wysiłków nie mogłem sobie przypomnieć kogo.
      - Rozumiem - odparłem, pociągając z kufla. - Jakoś wolno dzisiaj kojarzę. Przepraszam. Oczywiście, chodzi o interes z komputerami.
      - Oczywiście.
      - Chciałby pan się dowiedzieć, czy aktualny pracodawca mógłby go przygwoździć, gdyby z kimś innym wprowadził na rynek to, co obiecał dostarczyć.
      - Krótko mówiąc, tak.
      - Poddaję się - przyznałem. - Trzeba o wiele lepszego fachowca, żeby odpowiedzieć na to pytanie. Własność intelektualna to dość zagmatwana dziedzina prawa. Nie wiem, co chce sprzedać, i nie wiem, skąd to pochodzi. On dużo podróżuje. Ale nawet gdybym wiedział, to nie mam pojęcia, jaka byłaby pańska sytuacja prawna.
      - Niczego więcej nie oczekiwałem - zapewnił z uśmiechem.
      Uśmiechnąłem się w odpowiedzi.
      - Czyli przekazał pan swoją wiadomość - stwierdziłem.
      Skinął głową i podniósł się.
      - Ach, jeszcze jedna sprawa - zaczął.
      - Tak?
      - Czy wspominał kiedyś - powiedział, patrząc mi prosto w oczy - o miejscach zwanych Amberem i Dworcami Chaosu?
      Nie mógł nie zauważyć mojego zaskoczenia, które z kolei musiało wywrzeć na nim całkowicie fałszywe wrażenie. Byłem pewien, że jest pewien, że kłamię, chociaż odpowiedziałem zgodnie z prawdą:
      - Nie. Nigdy nie słyszałem, by wymieniał te nazwy. Czemu pan pyta?
      Potrząsnął głową, odsunął krzesło i wyszedł zza stolika. Znów się uśmiechał.
      - To nieważne. Dziękuję, panie Corey. Nus u dhabzhuu dhuilsha.
      Niemal biegnąc zniknął za rogiem.
      - Chwileczkę! - zawołałem tak głośno, że na moment w barze zapadła cisza i wszystkie głowy zwróciły się w moją stronę.
      Zerwałem się i ruszyłem za nim, kiedy ktoś wykrzyknął moje imię.
      - Hej, Merle! Nie uciekaj! Już jestem!
      Obejrzałem się. Luke stanął właśnie w wejściu tuż za mną. Włosy miał jeszcze wilgotne po prysznicu. Podszedł, klepnął mnie w ramię i opadł na krzesło zwolnione przez Martineza. Usiadłem znowu, a on skinął głową w stronę mojego do połowy opróżnionego kufla.
      - Też mi się przyda - stwierdził. - Boże, ależ mi się chce pić! - Po czym dodał: - Gdzie się wybierałeś, kiedy wszedłem?
      Wolałem nie opowiadać mu o niedawnym spotkaniu - z wielu powodów, z których nie najmniej ważnym było jego zakończenie. Najwyrażniej nie zdążył zobaczyć Martineza.
      Zatem...
      - Szedłem do toalety.
      - Jest tam - ruchem głowy wskazał kierunek, skąd przyszedł. - Mijałem ją po drodze.
      Spuścił wzrok.
      - Słuchaj, ten pierścień, który masz na palcu...
      - A tak... - Przypomniałem sobie. - Zapomniałeś go w motelu New Line. Wziąłem go, kiedy przyjechałem po twoją wiadomość. Zaraz, poczekaj... Szarpnąłem, ale nie chciał się zsunąć.
      - Chyba utknął - zauważyłem. - To zabawne. Włożyłem go bez trudu.
      - Może palec ci spuchł - zasugerował. - To może mieć jakiś związek z ciśnieniem. Jesteśmy dosyć wysoko. Przywołał kelnerkę i zamówił piwo. Ja tymczasem zmagałem się z pierścieniem.
      - Chyba będę musiał ci go sprzedać - stwierdził. - Dam ci dobrą cenę.
      - Zobaczymy - odparłem. - Wracam za moment.
      Leniwie uniósł dłoń i pozwolił jej opaść, a ja ruszyłem do toalety.
      Wewnątrz nie było nikogo, więc wymówiłem słowa, które uwolniły Frakir z czaru utajnienia, jaki rzuciłem na nią w autobusie. Zanim zdążyłem wydać kolejny rozkaz, Frakir rozwinęła się płonąc blaskiem. Przesunęła się na grzbiet dłoni i owinęła serdeczny palec. Patrzyłem zafascynowany, jak palec sinieje i zaczyna boleć w coraz silniejszym uścisku.
      Rozluźnienie nastąpiło szybko, a mój palec wyglądał jak nagwintowany. Zrozumiałem, o co jej chodziło. Wykręciłem pierścień wzdłuż wyciśniętego w ciele śladu. Frakir poruszyła się znowu, jakby chciała go zaatakować, a ja pogładziłem ją.
      - Już w porządku - powiedziałem. - Dziękuję. Wracaj.
      Zawahała się przez chwilę, lecz moja wola wystarczyła bez potrzeby dodatkowych rozkazów. Wycofała się po dłoni na nadgarstek, owinęła rękę i zniknęła.
      Załatwiłem, co miałem tam do zrobienia, i wróciłem do baru. Usiadłem, oddałem Luke'owi pierścień i napiłem się piwa.
      - Jak go zdjąłeś? - zdziwił się.
      - Wystarczył kawałek mydła.
      Owinął pierścień w chusteczkę i schował do kieszeni.
      - W tej sytuacji nie mogę chyba brać za niego pieniędzy.
      - Chyba nie. Nie włożysz go?
      - Nie, to prezent. Wiesz, nie spodziewałem się, że przyjedziesz. - Nabrał garść orzeszków z miseczki, która pojawiła się na stole pod moją nieobecność. - Myślałem, że kiedy dostaniesz wiadomość, zadzwonisz i umówimy się jakoś na później. Ale dobrze, że tu dotarłeś. Kto wie, kiedy to później by nastąpiło. Widzisz, pewne moje plany zaczęły się realizować szybciej, niż oczekiwałem... i o tym właśnie chciałbym z tobą pogadać.
      Kiwnąłem głową.
      - Ja też mam kilka spraw do omówienia.
      On także kiwnął.
      Jeszcze w toałecie postanowiłem, że nie będę na razie wspominał o Martinezie ani o tym, co mówił i sugerował. Wprawdzie cały układ nie dotyczył chyba niczego, co by mnie jeszcze interesowało, ale zawsze czuję się bardziej bezpieczny, gdy rozmawiam z ludźmi - nawet z przyjaciółmi - dysponując przynajmniej drobną informacją, a oni nie domyślają się, że coś wiem. Dlatego zdecydowałem, by póki co trzymać się tego systemu.
      - Bądźmy dobrze wychowani i odłóżmy ważne sprawy na po kolacji - zaproponował, z wolna drąc serwetkę na drobne strzępki i zwijając je w kulkę. - W jakimś miejscu, gdzie nikt nie będzie nam przeszkadzał.
      - Dobry pomysł. Zjemy tutaj?
      Pokręcił głową.
      - Tu już jadłem. Jest nieźle, ale mam ochotę na jakąś odmianę. Znalazłem tu niezłą restaurację, zaraz za rogiem. Sprawdzę, czy mają wolny stolik.
      - Proszę cię bardzo.
      Dopił piwo i wyszedł.
      ...A potem wspomniał jeszcze o Amberze. Kim, do diabła, był Martinez? Musiałem się tego dowiedzieć, gdyż wyraźnie nie był tym, na kogo wyglądał. Ostatnie zdanie wygłosił w thari, moim ojczystym języku. Nie miałem pojęcia, jak to się mogło stać i dlaczego się stało. Przeklinałem własne lenistwo, ponieważ już dawno powinienem wyjaśnić sprawę S. Wszystko, co nastąpiło, było rezultatem jedynie mojej arogancji. Nigdy bym nie przypuszczał, że sytuacja tak niesamowicie się skomplikuje. Dostałem nauczkę, choć nie czułem wdzięczności za lekcję.
      - W porządku - oznajmił Luke, wyłaniając się zza zakrętu. Pogrzebał w kieszeni, rzucił na stół jakieś pieniądze. - Wypij. Przejdziemy się. Skończyłem piwo, wstałem i poszedłem za nim. Wróciliśmy do holu, potem skręciliśmy w boczny korytarz prowadzący do tylnego wyjścia. Wyszliśmy w balsamiczne powietrze wieczoru, przecięliśmy parking i ruszyliśmy chodnikiem wzdłuż Guadaloupe Street. Stąd niewielka odległość dzieliła nas od skrzyżowania z Alameda. Dwa razy przeszliśmy przez ulicę, minęliśmy wielki kościół i na następnym rogu skręciliśmy w prawo. Luke wskazał restaurację La Tertulia, po drugiej stronie ulicy, niedaleko przed nami.
      - Tam - powiedział.
      Podeszliśmy do drzwi. Lokal mieścił się w niskim budynku z cegły, w hiszpańskim stylu, z elegancko urządzonym wnętrzem. Zamówiliśmy dzban sangrii, dwie porcje poto adova z puddingiem oraz mnóstwo filiżanek kawy. Dotrzymywaliśmy umowy i podczas kolacji nie wspominaliśmy o niczym ważnym.
      Dwa razy z Lukiem witali się jacyś ludzie. Obaj zatrzymali się przy naszym stoliku, by rzucić kilka uprzejmych uwag.
      - Znasz wszystkich w tym mieście? - spytałem go w chwilę później.
      Roześmiał się.
      - Załatwiam tu sporo interesów.
      - Naprawdę? Wydaje się, że to takie małe miasteczko.
      - Owszem, ale to błędne wrażenie. To stolica stanu. Jest tu wielu ludzi, którzy kupują to, co my sprzedajemy.
      - Rozumiem, że często tu bywasz.
      Przytaknął.
      - To jeden z najgorętszych punktów mojej trasy.
      - Jak ci się udaje robić tu jakieś interesy, kiedy wyjeżdżasz na wycieczki do lasu?
      Podniósł głowę znad formacji bojowej, ustawionej z różnych naczyń na stole.
      - Muszę czasem odpocząć - wyjaśnił. - Mam już dość miast i biur. Muszę się wyrwać, pobiegać po lesie, popływać łodzią albo kajakiem czy coś w tym rodzaju. Inaczej chybabym zwariował. Szczerze mówiąc, to jeden z powodów, dla których rozkręciłem interesy w tym mieście: w pobliżu jest wiele terenów odpowiednich na takie wycieczki.
      Napił się kawy.
      - Wiesz - mówił dalej - noc jest taka piękna, że powinniśmy zrobić sobie małą przejażdżkę. Pokażę ci, co mam na myśli.
      - Niezły pomysł. - Rozprostowałem ramiona i poszukałem wzrokiem kelnera. - Ale chyba jest już za ciemno, żeby cokolwiek zobaczyć?
      - Nie. Świeci księżyc, świecą gwiazdy, a powietrze jest idealnie czyste. Przekonasz się.
      Sprawdziłem rachunek, zapłaciłem i wyszliśmy. Rzeczywiście, księżyc wypłynął już na niebo.
      - Zostawiłem wóz przy hotelu - poinformował mnie na ulicy. - Tędy.
      Na parkingu otworzył drzwi swojego kombi i zaprosił mnie do środka. Ruszyliśmy. Skręcił na najbliższym skrzyżowaniu, pojechał Alameda do Paseo, potem w prawo ulicą Otero i znowu w prawo Hyde Park Road. Ruch zmniejszył się wyraźnie. Minęliśmy tablicę informującą, że zbliżamy się do ośrodka narciarskiego.
      Gdy jechaliśmy krętą drogą pod górę, czułem, jak spływa ze mnie napięcie. Wkrótce pozostawiliśmy za sobą wszelkie ślady cywilizacji. Pędziliśmy przez noc i absolutny spokój. Żadnych latarni. Przez otwarte okno wpadał aromat sosen, a powietrze było chłodne. Wypoczywalem, z dala od S i wszystkich kłopotów.
      Spojrzałem na Luke'a. Marszcząc brwi, patrzył prosto przed siebie. Chyba wyczuł mój wzrok, gdyż rozluźnił się nagle i uśmiechnął.
      - Kto zaczyna! - spytał.
      - Wal pierwszy - odparłem.
      - Dobra. Pamiętasz, jak wtedy w barze rozmawialiśmy o twoim odejściu z Grand D? Twierdziłeś, że nie zamierzasz pracować dła nikogo innego i że nie interesuje cię nauczanie.
      - Zgadza się.
      - Powiedziałeś, że chcesz trochę pojeździć.
      - Tak.
      - Nieco później przyszedł mi do głowy pewien pomysł.
      Milczałem, gdy spojrzał na mnie badawczo.
      - Zastanawiałem się - ciągnął po chwiłi - czy przypadkiem nie chodzi o poszukiwania: albo wsparcia dla założenia własnej finny, albo kupca na coś, co masz na sprzedaż. Wiesz, o czym mówię?
      - Uważasz, że wymyśliłem coś zupełnie nowego i nie chcę, żeby przejęła to Grand Design.
      Klepnął ręką siedzenie.
      - Zawsze wiedziałem, że jesteś sprytny. I na razie włóczysz się tylko, żeby mieć czas na dopracowanie pomysłu. A potem znajdziesz nabywcę, który da najwięcej szmalu.
      - Sensowne założenie - przyznałem. - Gdyby istotnie o to chodziło. Ale nie.
      Parsknął.
      - Nie bój się - uspokoił mnie. - Pracuję dla Grand D, ale nie jestem ich szpiegiem. Powinieneś to wiedzieć.
      - Wiem.
      - I nie pytałem z czystej ciekawości. Szczerze mówiąc, mam zupełnie inne zamiary. Chciałbym, żebyś zrobił na tym interes, doskonały interes.
      - Dzięki.
      - Mógłbym ci nawet zaproponować pomoc... cenną pomoc.
      - Zaczynam rozumieć, do czego zmierzasz, Luke, ale...
      - Wysłuchaj mnie, dobrze? Ale najpierw odpowiedz na jedno pytanie: nie podpisywałeś żadnej umowy z nikim w tej okolicy, prawda?
      - Nie.
      - Tak przypuszczałem. To byłoby jeszcze trochę przedwczesne.
      Drzewa przy drodze były teraz wyższe, nocny wiatr chłodniejszy. Księżyc urósł i świecił jaśniej niż w mieście. Pokonaliśmy kilka łuków, wjeżdżając potem w ciąg serpentyn, prowadzących wciąż wyżej i wyżej. Od czasu do czasu widziałem po lewej stronie strome urwisko. Nie było bariery zabezpieczającej.
      - Posłuchaj - rzekł. - Nie próbuję podłączyć się do tego za darmo. Nie proszę o udział przez pamięć dawnych czasów ani nic takiego. To jedna sprawa, a interesy to całkiem inna. Chociaż, to nigdy nie przeszkadza dogadywać się z kimś, komu możesz zaufać. Pozwól, że zapoznam cię z realiami życia. Jeśli masz jakiś naprawdę fantastyczny projekt, to owszem, gromadzie ludzi w tym fachu możesz go sprzedać za niezłą forsę... pod warunkiem, że jesteś ostrożny. Diabelnie ostrożny. Ale to wszystko. Twoja szansa odpłynęła.
      Jeżeli jednak naprawdę chcesz się wybić, zakładasz własną finnę. Spójrz na Apple'a. O ile rzecz się rozwinie, możesz sprzedać wszystko później, za większą sumę, niż dostałbyś za sam pomysł. Możesz być magikiem projektowania, ale ja znam rynek. I znam ludzi. W całym kraju znam ludzi, którzy mi zaufają i dadzą forsę, żeby zobaczyć, jak cała sprawa rozrasta się i trafia na ulice. Do licha, przecież nie mam zamiaru przez całe życie tkwić w Grand D. Weź mnie do spółki, a ja załatwię finanse. Ty prowadzisz warsztat, ja prowadzę interes. To jedyny sposób załatwienia czegoś naprawdę dużego.
      - O rany - westchnąłem. - Chłopie, to owszem, ładnie brzmi, ale idziesz fałszywym tropem. Nie mam nic do sprzedania.
      - Daj spokój! - zawołał. - Możesz być ze mną szczery. Nawet jeśli odmówisz, nikomu o tym nie powiem. Nie sypię kumpli. Uważam po prostu, że popełnisz błąd, jeśli sam tego nie rozkręcisz.
      - Luke, ja mówiłem poważnie.
      Zamilkł na chwilę. Potem znowu poczułem na sobie jego wzrok. Kiedy odwróciłem głowę, zobaczyłem, że się uśmiecha.
      - Jak brzmi następne pytenie? - spytałem.
      - Co to jest Ghostwheel?
      - Co?
      - Ściśle tajny, nikomu-ani-słówka projekt Merle'a Coreya. Ghostwheel - wyjaśnił. - Schemat komputera wykorzystujący paskudztwa, których nikt jeszcze nie widział. Ciekłe półprzewodniki, zbiorniki kriogeniczne, plazmę...
      Wybuchnąłem śmiechem.
      - Rany boskie! To był dowcip, nic więcej. Takie zwariowane hobby. Wiesz, zabawa w projektowanie... Maszyna, której nie można zbudować na Ziemi. No, może większą część elementów, owszem. Ale nie mogłaby działać. To tak jak obrazy Eschera: świetnie wyglądają na papierze, ale w rzeczywistości nie da się ich zrealizować. - Zastanowiłem się chwilę. - A właściwie skąd się dowiedziałeś? Nikomu o tym nie mówiłem.
      Odchrząknął, wprowadzając wóz w kolejny zakręt. Korony drzew grabiły księżycowe promienie. Na szybie pojawiło się kilka kropel wilgoci.
      - Wiesz, nie ukrywałeś się przesadnie - powiedział. - Wiele razy, kiedy do ciebie wpadałem, na stole i desce leżały schematy i rysunki. Trudno było nie zauważyć. Większość nawet podpisałeś "Ghostwheel". A że nic podobnego nie dotarło nigdy do Grand Design, uznałem, że to twój prywatny projekt i klucz do dobrobytu. Nie sprawiałeś wrażenia marzyciela. Na pewno jesteś ze mną szczery?
      - Gdybyśmy teraz usiedli i zbudowali tyle, ile jest możliwe na Ziemi - odparłem zgodnie z prawdą - toby po prostu stało sobie, wyglądało dziwacznie i nie robiło absolutnie nic.
      Pokręcił głową.
      - To przecież perwersja - ocenił. - Zupełnie do ciebie niepodobna, Merle. Dlaczego, do diabła, marnowałeś czas, projektując maszynę, która nie może działać?
      - To takie ćwiczenie z teorii konstrukcji... - zacząłem. - Wybacz, ale dla mnie to bzdura. Chcesz powiedzieć, że w całym wszechświecie nie ma takiego miejsca, gdzie ta twoja cholerna maszyna mogłaby zastartować?
      - Tego nie powiedziałem. Tłumaczę ci przecież, że zaprojektowałem ją do działania w dość dziwacznych, hipotetycznych warunkach.
      - Aha. Innymi słowy, jeśli w innym świecie znajdę odpowiednie miejsce, możemy się brać do roboty?
      - No... tak.
      - Dziwak jesteś, Merle. Wiedziałeś o tym?
      - Uhm.
      - Kolejny plan rozwalony w strzępy. Trudno... Słuchaj, a może jest w tym coś przełomowego, co da się wykorzystać tu i teraz?
      - Nie. Tutaj nie byłby w stanie wykonywać swoich funkcji.
      - A jakie są te niezwykłe funkcje?
      - Kupa teoretycznych rozważań na temat przestrzeni i czasu, plus pewne idee dwóch facetów nazwiskiem Everett i Wheeler. Podlegają jedynie matematycznym wyjaśnieniom.
      - Jesteś pewien?
      - A co za różnica? Nie mam produktu, więc nici z naszej firmy. Przykro mi. Powiedz Martinezowi i spółce, że to ślepa uliczka.
      - Komu? Kto to jest Martinez?
      - Jeden z twoich potencjalnych inwestorów w firmę Corey i Reynard - przypomniałem. - Dan Martinez: w średnim wieku, raczej niski, dość elegancki, wyszczerbiony przedni ząb...
      Zmarszczył czoło.
      - Merle, nie mam pojęcia, o kogo ci chodzi.
      - Zaczepił mnie w barze, kiedy na ciebie czekałem. Odniosłem wraźenie, że sporo o tobie wie. Zadawał pytania o układ, który - co teraz widzę - właśnie zaplanowałeś. Zachowywał się tak, jakbyś wcześniej zwracał się do niego z propozycją inwestycji.
      - Nie - mruknął. - Nie znam go. Dlaczego wcześniej nic nie mówiłeś?
      - Poszedł sobie, a ty powiedziałeś, że przy kolacji żadnych rozmów o interesach. Wiesz, on nawet mnie prosił, żeby ci przekazać, że wypytywał o ciebie.
      - A czego konkretnie chciał się dowiedzieć?
      - Czy jesteś w stanie dostarczyć nie obciążony produkt komputerowy tak, żeby inwestorzy nie trafili do sądu. Tyle zrozumiałem.
      Klepnął dłonią kierownicę.
      - Przecież to nie ma sensu - stwierdził.
      - Zupełnie. - Przyszło mi do głowy, że mogli go wynająć ludzie, których sondowałeś w sprawie tej inwestycji. Miał się rozejrzeć, a może nawet trochę cię postraszyć, żebyś grał uczciwie.
      - Merle, masz mnie za durnia? Myślisz, że traciłbym czas na szukanie inwestorów, nie mając pewności, czy w ogóle istnieje coś, w co warto włożyć pieniądze? Oprócz ciebie z nikim jeszcze nie rozmawiałem, a teraz też nie będę, jak się pewnie domyślasz. Jak sądzisz, kto to mógł być? Czego chciał?
      Potrząsnąłem głową, ale cały czas pamiętałem te kilka słów w thari.
      Dlaczego nie?
      - Spytał też, czy w mojej obecności nie wspomniałeś kiedyś o miejscu zwanym Amberem.
      Kiedy to powiedziałem, patrzył właśnie w lusterko wsteczne. Gwałtownie szarpnął kierownicą, by zmieścić się w ostrym łuku.
      - Amber? Chyba żartujesz.
      - Nie.
      - Dziwne. To pewnie przypadek...
      - Co?
      - Naprawdę słyszałem kiedyś o krainie ze snu zwanej Amberem. W zeszłym tygodniu. Ale nikomu o tym nie wspominałem. To była tylko taka pijacka gadka.
      - Kto? Kto to mówił?
      - Mój znajomy malarz. Prawdziwy wariat, ale utalentowany. Nazywa się Melman. Lubię jego prace i kupiłem parę obrazów. Kiedy ostatnio byłem w mieście, zajrzałem, żeby sprawdzić, czy nie ma czegoś nowego. Nie miał, ale i tak zostałem u niego do późna. Rozmawialiśmy, piliśmy i paliliśmy jakieś zielsko, które skądś wyciągnął. Po jakimś czasie był już na ostrym haju i zaczęliśmy dyskutować o magii. Nie o karcianych sztuczkach, ale o rytuałach i zaklęciach. Wiesz, o co chodzi?
      - Tak.
      - No właśnie. A póżniej zaczął mi tę magię demonstrować. Gdybym sam nie był trochę zaćmiony, przysiąglbym, że to działało: lewitował, stwarzał zasłony płomieni, sprowadzał i odsyłał różne potwory. W tym, co mi dał, musiały być jakieś prochy. Ale, niech mnie diabli, to wszystko wydawało się całkiem realne.
      - No, no.
      - W każdym razie - mówił dalej - wsponmiał o czymś w rodzaju archetypicznego miasta. Trudno powiedzieć, czy było czymś w rodzaju Sodomy i Gomory, czy raczej Camelotu. Używał wszystkich możliwych epitetów. Nazywał to miejsce Amberem i twierdził, że włada tam na wpół obłąkana rodzina, a w samym mieście żyją ich bękarty i ludzie, których przodków sprowadzono dawno temu z innych krain. Cienie rodziny i miasta mają podobno występować w większości znanych legend... cokolwiek miałoby to oznaczać. Nie byłem pewien, czy mówił to w sensie metaforycznym, co zdarza mu się dość często, ani w ogóle co miał na myśli. Ale to od niego usłyszałem o Amberze.
      - To ciekawe - mruknąłem. - Melman nie żyje. Parę dni temu jego mieszkanie zniszczył pożar.
      - Nie wiedziałem. - Znów spojrzał w lusterko. - Znałeś go?
      - Spotkałem... już po twojej ostatniej wizycie. Kinsky powiedział, że Julia się z nim widywała. Poszedłem więc, żeby sprawdzić, czy czegoś się o niej nie dowiem. Widzisz... Julia nie żyje.
      - Jak to się stało? Przecież rozmawiałem z nią w zeszłym tygodniu.
      - Bardzo dziwnie. Została zabita przez niezwykłe zwierzę.
      - Boże!
      Zahamował nagle i zjechał w lewo na szerokie pobocze. Wyjrzałem na stromy, porośnięty drzewami stok. Ponad koronami widziałem w dali światła miasta. Luke zgasił siłnik i wyłączył reflektory. Wyjął z kieszeni kapciuch z tytoniem i zaczął skręcać papierosa.
      Dostrzegłem, że spogląda w górę i do przodu.
      - Bez przerwy patrzyleś w lusterko.
      - Tak - potwierdził. - Byłem prawie pewien, że jakiś wóz jedzie za nami od samego parkingu pod Hiltonem. Przez dłuższy czas trzymał się kilka zakrętów z tyłu. A teraz zniknął.
      Zapalił papierosa i otworzył drzwi.
      - Chodź, zaczerpniemy świeżego powietrza. Poszedłem za nim. Przez chwilę podziwialiśmy szerokie przestrzenie zalane blaskiem księżyca tak silnym, że drzewa rzucały cienie.
      - Niech to szlag! - mruknął. - To wszystko za bardzo się komplikuje. Posłuchaj: wiedziałem, że Julia spotyka się z Melmanem. Jasne? Byłem u niej następnego dnia po wizycie u niego. Jasne? Oddałem jej nawet mały pakiecik, który dostałem z prośbą o przekazanie. Jasne?
      - Karty - stwierdziłem.
      Przytaknął.
      Wyjąłem je z kieszeni i pokazałem mu. Prawie nie patrząc skinął głową.
      - Tak, te same. - I dodał: - Ciągle ją lubiłeś, prawda?
      - Tak, chyba tak.
      - Niech to diabli - westchnął. - No dobrze. Są pewne sprawy, o których będę musiał ci powiedzieć, stary. Nie wszystkie miłe. Daj mi jeszcze chwilę, żebym sobie to jakoś poukładał. Właśnie stworzyłeś mi wielki problem... albo sam go sobie stworzyłem, ponieważ właśnie coś postanowiłem.
      Kopnął w łachę żwiru i kamienie zagrzechotały na zboczu.
      - Dobrze - powiedział. - Najpierw daj mi te karty.
      - Po co?
      - Mam zamiar podrzeć je na konfetti.
      - Akurat podrzesz. Dlaczego?
      - Są niebezpieczne.
      - To już wiem. Zostawię je sobie.
      - Nic nie rozumiesz.
      - To mi wytłumacz.
      - To nie takie łatwe. Muszę zdecydować, co ci powiedzieć, a czego nie.
      - Dlaczego po prostu nie wszystko?
      - Nie mogę. Wierz mi...
      Padłem na ziemię, gdy tylko usłyszałem pierwszy strzał, który zrykoszetował na głazie po prawej stronie. Luke nie padał. Zygzakując ruszył biegiem do kępy drzew po lewej. Ktoś stamtąd wystrzelił jeszcze dwa razy. Luke trzymał w ręku coś, co uniósł. Strzelił trzykrotnie. Napastnik zdążył wypalić jeszcze raz. Po drugim wystrzale Luke'a usłyszałem czyjś jęk.
      Zerwałem się i popędziłem ku niemu. Po trzecim dobiegł odgłos padającego ciała.
      Kiedy go dogoniłem, odwracał trupa na plecy. Zdążyłem zobaczyć przejrzystą chmurę niebieskiej czy szarej mgły, która mijając wyszczerbiony ząb wysunęła się z ust zabitego i odpłynęła.
      - Co to było. do diabła? - spytał Luke, kiedy zniknęła.
      - Też widziałeś? Nie mam pojęcia.
      Spojrzał na bezwładne ciało. Na jasnej koszuli rosła wolno ciemna plama, a prawa dłoń wciąż ściskała rewolwer kalibru 33.
      - Nie wiedziałem, że nosisz broń - odezwałem się.
      - Jeśli ktoś tyle podróżuje, musi uważać - wyjaśnił. - W każdym mieście kupuję nowy i sprzedaję go, kiedy wyjeżdżam. Przepisy bezpieczeństwa na lotniskach. Tego raczej nie sprzedam. Merle, nigdy nie widziałem tego faceta. A ty?
      Kiwnąłem głową.
      - To Dan Martinez, o którym ci opowiadałem.
      - O rany - jęknął. - Jeszcze jedna komplikacja. Może powinienem wstąpić do jakiegoś klasztoru Zen i przekonać siebie, że to bez znaczenia. Właściwie...
      Nagle podniósł dłoń i przycisnął palce do czoła.
      - Och - powiedział. - Merle, kluczyki są w stacyjce. Wracaj do wozu i jedź do hotelu. Szybko. Zostaw mnie samego.
      - O co chodzi? I co...
      Uniósł broń - pistolet z krótką lufą - i wymierzył we mnie.
      - Natychmiast! Zamknij się i zjeżdżaj!
      - Ale...
      Opuścił lufę i wystrzelił w ziemię między moimi nogami. Potem wycelowal mi w żołądek.
      - Merlinie, synu Corwina - wycedził przez zaciśnięte zęby. - Jeśli natychmiast nie ruszysz biegiem, to jesteś trupem.
      Posłuchałem tej rady, wyrzucając spod stóp strumienie żwiru, i znacząc szosę śladami gumy, gdy ostro wprowadziłem w zakręt jego kombi. Przyhamowałem na następnym lewym łuku. Potem zwolniłem.
      Zjechałem na pobocze i zatrzymałem się przy jakichś krzakach u stóp urwiska. Wyłączyłem silnik, zgasiłem światła, zaciągnąłem ręczny hamulec. Cicho otworzyłem drzwi, a kiedy wysiadłem, nie zamknąłem ich do końca.
      W takiej okolicy dżwięk niesie się zbyt daleko.
      Ruszyłem z powrotem, trzymając się prawej, ciemniejszej strony szosy. Minąłem pierwszy zakręt i pomaszerowałem do następnego. Coś frunęło między drzewami - pewnie sowa. Wolniej, niż chciałem, by unikać hałasu, zbliżałem się do drugiego zakrętu.
      Pokonałem go na czworakach, wykorzystując dla osłony liczne głazy i listowie. Potem zatrzymałem się i obserwowałem teren, gdzie niedawno staliśmy. Nic.
      Zbliżyłem się powoli, ostrożnie, gotów przypaść do ziemi, skoczyć pod krzak albo puścić się biegiem, zależnie od rozwoju sytuacji.
      Nic się nie poruszało prócz gałęzi na wietrze. Nikogo w polu widzenia.
      Wstałem i pochylony ruszyłem dalej, wciąż bardzo powoli, wciąż szukając osłony. Nie ma go. Gdzieś się wyniósł. Podszedłem bliżej, przystanąłem i nasłuchiwałem co najmniej minutę. Żaden dźwięk nie zdradzał ludzkiej obecności.
      Przeciąłem szosę i dotarłem do miejsca, gdzie upadł Martinez. Ciało zniknęło. Zbadałem teren, ale nie znalazłem niczego, co mogłoby sugerować, jak przebiegały wypadki po moim odejściu. Nie wymyśliłem żadnego powodu, by zawołać, więc zrezygnowałem.
      Bez żadnych przygód wróciłem do wozu, wsiadłem i ruszyłem do miasta. Nie mogłem sobie nawet wyobrazić, co, u diabła, się tu wydarzyło. Zostawiłem samochód na parkingu, w pobliżu miejsca, gdzie stał poprzednio. Wszedłem do hotelu, znalazłem pokój Luke'a i zapukałem do drzwi. Szczerze mówiąc, nie oczekiwałem odpowiedzi, ale takie zachowanie wydało mi się właściwym wstępem do włamania.
      Uważałem, żeby wyłamać tylko zamek, nie uszkadzając drzwi ani tramugi - ponieważ pan Brazda wydał mi się sympatyczny. Trwało to trochę dłużej, ale w korytarzu nikogo nie było. Wsunąłem rękę, zapaliłem światło, rozejrzałem się szybko i wśliznąłem do środka. Nasłuchiwałem przez chwilę, ale z korytarza nie dobiegały żadne dźwięki.
      Idealny porządek. Walizka na stojaku, pusta. Garnitur na wieszaku w szafie - w kieszeniach nic ciekawego, tylko dwie paczki zapałek, pióro i ołówek. Trochę ubrania i bielizny w szufladzie, poza tym nic. Przybory toaletowe w kosmetyczce albo równo ustawione na półeczce. Niczego niezwykłego. Egzemplarz "Strategii" B. H. Liddella Harty leżał na nocnej szafce, z zakładką mniej więcej w trzech czwartych grubości.
      Niedbale rzucony dres wisiał na krześle, zakurzone buty stały obok na podłodze, przy nich skarpetki.
      W butach nic, tylko para owijaczy. Sprawdziłem w kieszeniach koszuli. Z początku wydawały się puste, ale czubkami palców wyczułem parę maleńkich papierowych kulek. Zdziwiony, rozwinąłem kilka. Tajemnicze, sekretne wiadomości? Nie... Nie ma co wpadać w paranoję, skoro brunatne plamki na papierze wyjaśniały wszystko.
      Tytoń. To były kawałki papierosowej bibułki. Najwyraźniej na wyprawach do lasu zbierał swoje niedopałki. Przypomniałem sobie kilka wspólnych wycieczek: nie zawsze był taki porządny.
      Przeszukałem spodnie. W tylnej kieszeni miał wilgotną opaskę, w drugiej grzebień. W prawej przedniej nic, w lewej pojedynczy nabój. Schowałem go odruchowo, potem sprawdziłem pod materacem i za szufladami. Zajrzałem nawet do rezerwuaru w ubikacji. Nic, co wyjaśniałoby niezwykłe zachowanie Luke'a.
      Zostawiłem kluczyki na nocnej szafce i wróciłem do siebie. Nie przejmowałem się, że od razu zauważy włamanie. Nawet mi się to podobało. Zirytowałem się, że grzebał w moich planach Ghostwheela. Poza tym winien mi był jakieś naprawdę rozsądne wytłumaczenie swojego postępowania. Rozebrałem się, wziąłem prysznic, poszedłem do łóżka i zgasiłem łampkę. Napisałbym mu kartkę, ale wolałem nie zostawiać śladów. Miałem silne przeczucie, że już tu nie wróci.



Strona główna     Indeks